Martwe wesele, reż. Ana Nowicka
19:21Martwe wesele w reżyserii Any Nowickiej to nieustanna komplikacja wątków, osób i sytuacji. Wciągu zaledwie sześćdziesięciu minut poznajemy historię niebanalną, która z każdą upływającą chwilą wydaje się jeszcze bardziej komplikować. Spektakl ten bez wątpienia zaskoczył, ale moim zdaniem nie zaciekawił wcale
Reżyserka Ana Nowicka akcję swojej sztuki przeniosła w mroczne i zimne piwnice mieszczące się we wnętrzach (ponoć) najlepszej restauracji żydowskiej Klezmer Hois. Od samego początku wprowadza widza w mroczne obszary dając tym samym sygnał, że to właśnie ciemność będzie w sztuce miała niemałe znaczenie. Spektakl Martwe wesele rozpoczyna się przy dźwiękach głośnej muzyki, w mroku. Nagle ze wszystkich stron daje słyszeć się głos kobiety opowiadający coś o śliskich i twardych kamieniach, tafli wody, która staje się lustrem, twarzach obcych ludzi i wodzie pełnej krwi. Wniosek nasuwa się tylko jeden – ktoś zginął. Ale kto? Właśnie to pytanie od tej pory będzie towarzyszyć nam już do samego końca spektaklu. Będziemy, co chwilę oskarżać poszczególnych bohaterów o dokonanie jakiejś zbrodni, nie dowiedziawszy się jednak nigdy, co tak naprawdę się stało.
Gdy po krótkim przebywaniu w ciemności zapalają się światła naszym oczom ukazują się siedzące za stołem osoby: Panna Młoda (Monika Kufel) i jej ojciec (Franciszek Muła). Po chwili pojawia się też on – Pan Młody (Dariusz Starczewski), który prosi, a raczej stanowczo nalega, aby w końcu wyznaczyć datę ślubu. Przyszły teść ociąga się odkładając wesele w czasie, a Pan Młody wytrzymać tego nie może, co widać w jego chwilowych napadach furii. Nagle światła ponownie gasną, muzyka zaczyna „ostro” grać i początkowa scena powtarza się jeszcze raz. Tym razem reakcja Pana Młodego jest zupełnie inna, zaczyna zachowywać się jak szaleniec. Widz raz mu współczuje, raz wyzywa od najgorszych, a Pani Młoda ze swoim ojcem jakby w ogóle tego nie widzieli. Pozostają niewzruszeni i oddają się innym przyjemnością.
Po krótkim czasie, a długich utarczkach słownych bohaterów dowiadujemy się, dlaczego ślub jest odkładany i o co w tym wszystkim chodzi. Potrzebne jest błogosławieństwo matki Panny Młodej – nieżyjącej matki. Lecz i ona w końcu pojawia się na scenie. Drzwiami nie wchodzi, oknem też nie, ona po prostu wychodzi z szafy, która jest jej osobistą trumną. Mimo oczekiwań widzów, nigdy nie dowiemy się jak została zabita. Ojciec przemilczy najważniejszą informację, opowiadając tylko coś o zakrwawionych ręcznikach, podmienianiu ciał, pogrzebie i o tym, że wszystko widziała Mała (czyt. Panna Młoda).
Z końcem spektaklu okazuje się, że nie żyje ktoś jeszcze – Pani Młoda, która utopiła się w rzece – to jej głos słyszeliśmy na początku. Trudno określić, kto zmarł pierwszy: matka czy córka i czy ktoś „żywy” tam w ogóle pozostał. Nawet zakończenie nie do końca to wyjaśnia: do szafy, która pełniła funkcję trumny wchodzą wszyscy oprócz Pana Młodego, ale i on ma możliwość pójścia razem z nimi. O co kaman? Czy to Pan Młody całą tę historię sobie wymyślił? Czy może tak jak inni też nie żyje, tylko ot tak sobie pozostał na scenie? A może po prostu nam się to wszystko wydawało?
W Martwym weselu największą uwagą cieszy się scenografia, która jest bardzo minimalistyczna, bo oprócz stołu z krzesłami i szafy nic na niej więcej nie ma. Kiedy jednak popatrzymy na to z boku, przekonamy się, że cała ta przestrzeń jest dużo bogatsza – zostali do niej zaangażowani również widzowie, którzy stali się elementami gry aktorskiej. Jedyne, co dało zauważyć się w trakcie trwania sztuki i co warte omówienia być może to stosunek bohaterów do miłości. Uczucie właśnie funkcjonuje tutaj na zasadach jakiejś umowy. Jest sztuczne i nienaturalne, nawet sami zainteresowani biorą ślub, bo taka była obietnica.
Całość podsumowała końcowa wypowiedź, która z ust Pana Młodego wypływa: Życie jedna kolejka, a jak to mówią (a mnie już nauczono) – dobra puenta „zabija” wszystko. W tym wypadku było dokładne tak samo. Poza tymi trzema słowami, nad którymi zastanowimy się trochę dłużej po wyjściu ze spektaklu warte przemyślenia nie jest nic. Krótko mówiąc: końcowych refleksji brak. Może i było trochę zaskoczenia, komplikacji, ale na tym koniec. I skończyło się, taka sprawa.
0 komentarze