Antygona, reż. Stanisław Michno
00:33
Reżyser Stanisław Michno do pracy nad swoim nowym spektaklem zaprosił:
Grzegorza Steca - krakowskiego malarza i poetę oraz Jakuba Zielina - muzyka. Efekty
ich wspólnej pracy można zobaczyć w najnowszym spektaklu Teatru M.I.S.T. Antygona
/fot. Grzegorz Stec/
Antygona w
reżyserii Stanisława Michno jest kolejnym spektaklem z okazji 20-lecia
istnienia Teatru MI.S.T. Tym razem premiera sztuki została połączona z
wernisażem wystawy obrazów Grzegorza
Steca i występem muzycznym Jakuba
Zieliny. Obaj panowie zaangażowani byli w tworzenie sztuki.
Historię Antygony zna albo powinien
znać każdy. Pochodząca z „przeklętego” rodu Labdakidów dziewczyna sprzeciwia
się woli króla i własnymi rękami grzebie brata, który został uznany za zdrajcę
kraju. Zdeterminowana, odważna i wojownicza Antygona (Beata Śliwińska) nie boi się niczego, nikt ani nic nie jest w
stanie powstrzymać jej przed oddaniem czci zmarłemu bratu, nawet śmierć.
Dziewczyna bez chwili wahania dokonuje tego heroicznego czynu, budzący tym
samym współczucie siostry Ismeny (Sylwia
Chludzińska-Garbowicz), która kobietą słabej wiary jest i ani myśli sprzeciwiać
się rozkazom Kreona, aby potem zginąć.
Na rozwiązanie akcji długo czekać nie
było trzeba. W ciągu symbolicznych „5 minut” wyjaśnia się wszystko. Strażnik
przyprowadza przed oblicze władcy kraju Antygonę, którą przyłapał na gorącym
uczynku. A skoro wszystko zostało już wyjaśnione Kreonowi (Jakub Kosiniak) nie pozostaje nic innego jak skazać dziewczynę na
śmierć. Robi to z takim samym „zapałem”, z jakim ona podjęła decyzję o godnym
pochowaniu brata. To jednak nie koniec historii, bo Kreon coś sobie z „życiem”
nie radzi. Ciągle widzimy jak jego sumieniem targają różne wątpliwości. Zabić czy nie zabić – oto jest pytanie. Władca
Teb sam już nie wie, co powinien zrobić, jak zachować się w danej sytuacji,
dlatego prosi o pomoc przewodniczkę chóru (Zinajda
Zagner). Czegoż jednak ten nieszczęśnik może od niej oczekiwać skoro nawet
jego własny syn Hajmon (Filip Warot)
nie jest w stanie namówić go do zmiany decyzji. Utarczki między „dobrym, a złym
Kreonem” ciągną się przez cały czas trwania spektaklu. Ostatecznie na nic się
to wszystko zdaje i śmierć odnosi zwycięstwo, ale oprócz życia Antygony zabiera
też życie innych osób.
Skoro już wiadomo, „o czym było” to
pora powiedzieć o najważniejszym „elemencie” całego spektaklu – o scenografii,
która była tutaj majstersztykiem. I zapewne gdyby nie ona to spektakl nie
wzbudziłby większego zainteresowania.
Chyba nie ma drugiej osoby, która tak
jak ja „bardzo” się sztuką nie interesuje. Ale gdy tylko przekroczyłam próg
pomieszczenia, w którym odbywał się wernisaż obrazów Grzegorza Steca to doznałam szoku. Jego obrazy były wspaniałe!
Przykuwały uwagę stylem i techniką wykonania. Ich tematyka w głównej mierze oparta
była na wątkach mitologicznych i biblijnych – Literaturo Staropolska, czemuż Ty mnie tak prześladujesz?
Początkowo może się wydawać, że
obrazy te ze spektaklem niewiele mają wspólnego, nic bardziej mylnego. To
właśnie one stały się jednym z elementów scenografii. I przez cały czas trwania
Antygony wyświetlane były na
projektorze. Oprócz tego multimedialnego projektu na scenie nie zobaczymy
praktycznie nic. Ale to „nic” ma bardzo pozytywny wydźwięki. Scena została przygotowana
w sposób bardzo minimalistyczny, tak jak na tę sztukę przystało. Na środku
sceny znajdował się duży kamień, a po bokach wisiały połowy kamiennych słupów,
które wyglądały na bardzo zniszczone.
Przy całej tej scenografii maluje się
jeszcze zabieg, który został pokazany w zakończeniu spektaklu. Kiedy na scenie
pozostaje sam Kreon, rozpaczający nad losem swoim i swoich bliskich. I kiedy
wszystkie światła i oczy widzów zwrócone są w jego kierunku daje słyszeć się
jakiś dziwny szelest. Okazuje się, że „podłoga” (jakaś taka plandeka) zaczyna
się zsuwać, zmniejszać, kurczyć, co kto woli. Widok niesamowity. I chociażbym
bardzo próbowała to opisać to nie jestem w stanie. Temu wyzwaniu nie podołam.
Ale nie samą scenografią żyje spektakl,
gdzieś musi być miejsce dla aktora. Chociaż aktorzy – cóż – raz lepiej, raz
gorzej. Jakub Kosiniak grający Kreona spisał się najlepiej z całej obsady. Teraz
mówię tak, a rozpoczynając oglądanie spektaklu od razu spisałam go na straty,
bo wydawał mi się sztuczny i nienaturalny w swojej postaci. Szybko jednak
przekonałam się, że z minuty na minutę grał coraz lepiej. Aktorki wcielające
się w rolę Antygony i Ismeny bez większych rewelacji. Ja w nich nie wyczuwałam
postaci, które grały i one chyba też tego nie czuły.
Obok głównych bohaterów ważną rolę w
spektaklu pełnił chór (Karolina Magiera,
Dominika Zielińska, Tomasz Pilch i Zinajda Zagner). Za każdym razem, gdy tylko wychodzili do
publiczności to razem z nimi pojawiały się też inne „czarne postacie” z maskami
tragicznym, które były przez nich trzymane. Ten czteroosobowy „team” nie
pozwolił na monotonię w sztuce, dodał jej dynamizmu i efektywności. Było
tragiczny, moralizatorski, a zarazem interesujący i budzący zachwyt.
I wreszcie przyszła kolej na stroje.
One też niezłe „show” w Antygonie zrobiły.
Większość z nich była w ciemnych kolorach, tylko strój Antygony i Ismeny
wyróżniał się, jako tych dziewczyn czystych i prawych. Za to Kreona swoją
stylizacją wygrałby z niejedną bloggerką modową. Miał na sobie długą czarną
pelerynę zrobioną z foliowych reklamówek, buty a la glany i maskę z folii
aluminiowej na połowie twarzy. W idealne sposób odzwierciedlała ona dwoistość
natury władcy Teb, który z jednej strony grał mężczyznę twardego i surowego, a
z drugiej był kochającym mężem, ojcem i w głębi duszy dobrym człowiekiem.
Oglądałam Antygonę z wielkim zaciekawieniem, ale miałam też momenty kryzysu. Wiedziałam, co będzie dalej, jak będzie wyglądać zakończenie i tylko odliczałam minuty do „efektów” końcowych. Może nie byłam uważnym widzem przez cały spektakl, ale sztukę do złych zaliczyć nie mogę – było „fanie”. Po prostu jak dla mnie nie było żadnych zwrotów akcji czy szalonych wypadków, które dodają tego wigoru. Było po prostu tak jak chciałby to przedstawić Sofokles – antycznie.
Oglądałam Antygonę z wielkim zaciekawieniem, ale miałam też momenty kryzysu. Wiedziałam, co będzie dalej, jak będzie wyglądać zakończenie i tylko odliczałam minuty do „efektów” końcowych. Może nie byłam uważnym widzem przez cały spektakl, ale sztukę do złych zaliczyć nie mogę – było „fanie”. Po prostu jak dla mnie nie było żadnych zwrotów akcji czy szalonych wypadków, które dodają tego wigoru. Było po prostu tak jak chciałby to przedstawić Sofokles – antycznie.
0 komentarze