Klub Hipochondryków, reż. Wojciech Malajkat
11:07
Hipochondria to przesadne zajmowanie się stanem swojego zdrowia oraz odczuwanie
nieistniejących dolegliwości. Taka (trochę) choroba urojona. Osoba, u której
występuje odczuwa objawy, co najmniej jednej poważnej choroby. Leo, Ken i Tom
niejedną taką chorobę posiadają. Czterdziestka na karku, a „perspektyw” na
dalsze pomyślne życie brak. Nic, więc dziwnego, że tercet ten Klubem Hipochondryków zwą
/fot. www.teatrsyrena.pl/
Klub Hipochondryków to żaden tam klub, to zabawny, satyryczny i dowcipny spektakl w reżyserii
Wojciecha Malajkata, który można obejrzeć w Teatrze Syrena w Warszawie. Sztuka
ta grana jest już ponad jedenaście lat, a mimo to wciąż przyciąga rzesze
widzów. Publiczność przychodzi, bo wie, że czeka ją mile spędzony wieczór. Klub Hipochondryków gwarantuje nie tylko
dobrą zabawę, ale również rozśmieszenie do łez niejednego „zatwardziałego”
zgorzknialca.
Przenieśmy się do mieszkania niczym z argentyńskiej telenoweli, gdzie whisky ma swoje stałe miejsce, a kominek jest nieodłącznym elementem pokoju. I chociaż rzecz dzieje się w Anglii, a nie żadnej tam Argentynie to pierwsza myśl, jaka przyszła mi po zobaczeniu scenografii to: Zbuntowany anioł – telenowela, którą jako młoda „ósemka” wiernie oglądałam. W tym pięknie urządzonym i lśniącym czystością mieszkaniu poznajemy trójkę głównych bohaterów: Kena (Wojciech Malajkat), Lea (Zbigniew Zamachowski) i Toma (Piotr Polk), którzy Encyklopedie Zdrowia traktują niczym Biblie przepowiadającą rychły koniec ich żywota.
Pierwszy z bohaterów, Ken zjawił się w mieszkaniu całkiem
niespodziewanie. Tom „ulitował się” nad nim, kiedy żona wyrzuciła nieszczęśnika
z domu żądając rozwodu. Od niego zaczyna się cała mania zdrowotna. Pierwsze
objawy kataru wróżą w mniemaniu Kena zapalenie opon mózgowych – śmierć pewna
bez dwóch zdań. Kolejny bohater to Leo – homoseksualista, „cierpiący” na
marskość wątroby, który nie może pozbierać się po stracie ukochanego Bena. To
on zajmuje się „czarną robotą” we wspólnym mieszkaniu. Sprząta, gotuje, piecze,
pierze – do wyboru, do koloru. Poznajemy go w dniu czterdziestych urodzin, lecz
zamiast obchodzić tę uroczystość z wielką pompą zamartwia się, że w pralni
zgubiono jego „bławatkowy” garnitur z białymi paskami. I świętuj tu
urodziny w innym garniturze! Ostatnim z „mieszkańców” jest Tom – brat Leo, wieczny amant, który
ani myśli o znalezieniu partnerki życia – liczne romanse to coś, co kręci go
najbardziej. Ma optymistyczne podejście do świata w przeciwieństwie do pozostałej
dwójki. Jednak i jego w pewnym momencie dopada straszliwa Encyklopedia Zdrowia.
Migotanie przedsionków i mnóstwo innych spraw związanych z sercem odczytuje, jako poważne objawy choroby – zawał jak znalazł.
Cała fabuła spektaklu jest „lekko
pokręcona”. I co dziwniejsze należy wyjść od bławatkowego garnituru w białe
paski, żeby dojść do sedna sprawy. To właśnie owa część stroju, kryła w sobie
pewną tajemnice – „świstek papieru”, który uchodząc za niepotrzebny od razu
został wyrzucony przez Leo. Po pozbyciu się niepotrzebnych śmieci mężczyzna z pedantycznym spokojnie zajmuje się przygotowywaniem swoich urodzin. Więc dzielnie piecze, gotuje raz po raz wylewając swoje smutki i żale
współlokatorom, a oni nie słuchając go wcale zajmują się sobą. Jednak żaden z
nich nie spodziewał się, że ów „świstek papieru” może stać się sprawą „wagi
państwowej”, a pozbycie się go „grozi śmiercią”.
Ale nie tylko o trójce bohaterów
będzie tutaj mowa, bo zaraz zjawia się: Pam (Magdalena Wołłejko) – „była” żona Kena, zrozpaczona po rozstaniu; Vito (Piotr Siejka) – chirurg, kochanek Pam, w mniemaniu Leo: lekarz
pracujący w prali z pistoletem w ręku; Ben (Marcin Piętowski/Albert Osik)
– odchudzony i z przeszczepionymi włosami, który powraca, aby błagać swojego ukochanego
o litość i w końcu Gina (Marta Walesiak) – kochanka Toma, a raczej była kochanka, przed którą mężczyzna ucieka; jednak jak to w życiu bywa nawet największych lowelasów dopada sprawiedliwość życia. Ku zaskoczeniu widzów okazuje się, że wszyscy bohaterowie znają się zaskakujące
dobrze, chociaż znać się nie powinny wcale. Ich drogi już dawno się skrzyżowały, a u niektórych wystąpiły nawet silne więzi
rodzinne.
Wojciech Malajkat w spektaklu Klub Hipochondryków w zabawny, lekki i
zdystansowany sposób podszedł do „sprawy” homoseksualizmu. Nie zrobił z tego,
żadnego tabu; tematu, którego nie wolno poruszać; ani sprawy, której nie należy
pokazywać (wiadomo w tej kwestii granica jest cienka). On po prostu pokazał
homoseksualizm takim, jakim jest, mówiąc językiem subtelnym, a zarazem bardzo
wyrazistym, dodając do tego żart i groteskę. Tuż zaraz obok tego tematu rysuje
się problem wkraczających mężczyzn w swoje „wieki średnie”. Ich życie z magicznym
słowem czterdzieści traci wartość. Takie lata z góry nakazują się im uważać za osoby
stare, których kres życia odliczają już tylko „minuty”. Ich zmagania i
fanaberie to tylko wymysły, które stały się idealną pożywką na spektakl. Kto by
przypuszczał, że mając czterdzieści lat można mieć aż „takie problemy”.
Połączenie wszystkich tych elementów
dało sztukę przewrotną, która swoim dowcipem i humorem sprawia, że ogląda się
ją z wielką przyjemnością. Aż miło było popatrzeć na aktorów, którzy grali z
pełną swobodą i lekkością. Nie da się nie zauważyć, że w swoim towarzystwie na
scenie czują się świetnie. Zbigniewa Zamachowski w roli homoseksualisty Lea
powalił na kolana i nie dziwi mnie ani trochę, że właśnie za tę rolę otrzymał nominację
do prestiżowej nagrody „Feliks Warszawski”.
/fot. www.teatrsyrena.pl/ |
2 komentarze