Quo Vadis, reż. Rafał Rutkowski

07:05

Bawiono się na całego, bijąc brawo do upadłego. Bo impreza była huczna, towarzystwo doborowe, a tematyka – mówiąc kolokwialnie – rozwaliła system. Przy takich rytmach widzowie doznawali ekstazy, nieustannie przechodząc z powagi w śmiech, z sarkazmu w parodię, z drwiny w ironię. A wszystko to za sprawą czwórki aktorów: Adama Krawczuka, Marcina Perchucia, Rafała Rutkowskiego i Macieja Wierzbickiego i postaci, w jakie wcielili się w spektaklu Quo Vadis

/fot. Bartosz Siedlik/

Jeden gra wszystkich, wszyscy grają jednego – zdanie to stało się mottem przewodnim w spektaklu Trzej Muszkieterowie (reż. Giovanny Castellano) w wykonaniu Teatru Montownia i jak już zapowiedziano wcześniej, miało stać się takim samym mottem w ich kolejnej sztuce Quo Vadis. Taka zapowiedź rozbudziła oczekiwania widzów (w szczególności tych, którzy widzieli Trzech Muszkieterów) i tym samym dała do zrozumienia, że kolejny spektakl będzie w podobnym stylu i z podobną dawką dobrego humoru. Ale jak powszechnie wiadomo, różnie to z tymi obietnicami i z tymi drugimi częściami bywa. I pomimo tego, że każdy jeden to wie, to oczekiwania, jakie postawili sobie widzowie względem Teatru Montownia nie zmalały, ale wręcz odwrotnie… wzrosły. Ja też pokładałam nadzieje w Quo Vadis i zanim jeszcze usłyszano o premierze, to już rozpowiadałam wśród znajomych, jaki to genialny spektakl powstanie. Wierzcie lub nie, ale nie zawiodłam się ani trochę. Powiem więcej, spektakl ten zdecydowanie bije o głowę Trzech muszkieterów: stylem, ironicznym humorem, wykonaniem i muzyczną formą. I nie mogę wyjść z podziwu jak można było z sienkiewiczowskiej powieści wycisnąć tyle współczesności.

Bez żadnych kostiumów, w oszczędnej scenografii, z muzyką na żywo rozgrywano sztukę w reżyserii Rafała Rutkowskiego. A, że postanowiono być wiernym greckiej kulturze antycznej to wszystkie postacie grane były przez mężczyzn. Co sprawdziło się – oczywiście – perfekcyjnie. Całość Quo Vadis rozpoczęła się od krótkiego, aczkolwiek zabawnego wstępu przedstawiającego Montowniaków, którzy to uciekli przed warszawskim zgiełkiem i warszawskim cynizmem do Krakowa, do Łaźni Nowej – ostoi spokoju i miejsca odpoczynku. Powitano ich gromkimi brawami, za co skromnie podziękowali ukłonami, pozdrawiając przy tym przybyłych, w szczególności młodzież, która tak licznie, czyli w liczbie niewielkiej przybyła na spektakl.

Where are we going my friend? / To pytanie na dziś / Wpuśćmy w życie ten trend / Niech kiełkuje ta myśl / Kuda idiom druzja / Zapytajmy się tu / Spytaj ty, spytaj ja / Zapytajmy we dwóch. Ponoć, kto pyta nie błądzi. Marek Winicjusz (Adam Krawczuk) chyba zbyt poważnie wziął sobie słowa piosenki do serca, bo wypytywał o ukochaną Ligię (Rafał Rutkowski), gdzie tylko popadło. Nikt mu jednak nie potrafił pomóc i na zadawane pytania odpowiedzieć. Nie ma się co też temu dziwić skoro poznał wybrankę serca w okolicznościach dość nietypowych, bo kiedy kreśliła nogą znak ryby na piasku. Czyjże ten symbol jest, pytali naprzemiennie Petroniusz (Marcin Perchuć) i Winicjusz. Pytania odbijały się niczym groch o ścianę, więc postanowiono zapytać u źródła i odnaleźć kobietę chociażby na krańcach świata. Tę niełatwą podróż pogarszała myśl o spotkaniu Ursusa (Marcin Perchuć) - osobnika bardzo groźnego i niebezpiecznego, a wszystko dlatego, że miał imię jak traktor. Jego szósty zmysł pozwolił wytropić Piotra Rybaka (Marcin Perchuć) i odnaleźć dziewice. Winicjusz chciał Ligię tylko dla siebie, a że bez ślubu po chrześcijańsku nie da się żyć, to ledwie przekroczył próg domu, a już pojął kobietę za żonę. I od teraz „róbta co chceta”. Gdzieś pomiędzy tą miłosną historią rozgrywała się jeszcze historia Nerona (Maciej Wierzbicki), który żył sobie spokojnie w swoim pałacu układając wiersze o wielkim pożarze Rzymu – tak wielkim, że sama opowieść o nim krztusiła bohaterów. W końcu (tak dla sportu) pożar zorganizowano, przy okazji walki z chrześcijanami też. Walki te wcale drastyczne nie były (chociaż tego się spodziewano), bo wszyscy wierzący cieszyli się już na samą myśl pokazania na arenie, a przeciwnicy, którzy mieli stoczyć z nimi walkę albo szybo się wycofywali, albo sami przed nimi uciekali. Taka to siła tych chrześcijan i ich boga. A może to wszystko tylko jakaś pomyłka była?

Aktorzy wczuwali się w swoje postacie i tylko zachowaniem pokazywali widzom, kogo grają w danej chwili. A ról tych trochę było. Umiejętności i doświadczenie aktorskie pozwoliły im jednak na takie zmiany bez żadnych problemów. Nie dość, że kostiumów w tym spektaklu nie było wcale to podobnie sytuacja wyglądała z rekwizytami, na palcach jednej ręki można policzyć ile ich było. Żeby jednak scena nie pozostawała pusta to wszystkie pozostałe rekwizyty zostały pokazane za pomocą ruchu i dźwięków muzyki. To robiło wrażenie i dobrze się oglądało. Teatr Montownia znowu pokazał, że do zrobienia dobrego spektaklu niekonieczny jest przepych i góra wydanych pieniędzy, trzeba umieć po prostu zrobić coś z niczego.

Krótko mówiąc spektakl Quo Vadis to mnóstwo zabawnych piosenek, prześmiewczych tekstów, parodii i dobrego humoru. A wszystko utrzymane w konwencji żartu i kabaretowej atmosferze. I w granicach zdrowego rozsądku też. Bo pomimo tego, że w wypowiedziach postaci kryły się tematy zaliczane dzisiaj do spornych i często kontrowersyjnych to nie przekroczono tej niedozwolonej (i niewidzialnej) granicy, raczej na niej balansowano z dozą niemałej ironii. A widzowie zadowoleni widząc i słysząc to, co działo się na scenie odwdzięczali się aktorom gromkimi brawami.

/fot. Bartosz Siedlik/

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE