Być jak Steve Jobs, reż. Marcin Liber
17:12Zwalniam Pana… i Pana… i Panią też. Bezwzględnie i bezlitości. Bo tak trzeba, żeby zdobyć sam szczyt kariery. Wbrew tytułowi sztuki Być jak Steve Jobs, w reżyserii Marcina Libera to nie jest historia dobrze znanego założyciela firmy Apple, tylko opowieść o pragnieniu stania się takim jak on. Bogiem zysku i pieniądza. Zagubionym, ale po trupach dążącym do celu. I opowieść o ludziach, którzy z nie własnych powodów, zniszczeni przez społeczeństwo i świat trafili na samo dno nędzy i rozpaczy. Wołając z niej o pomoc
/fot. fb.com/StaryTeatr/
Głośna muzyka roznosiła się po scenie, siejąc spustoszenie w przestrzeni i głowach publiczności. Scenografia utrzymana w tonie multimedialnym przypomina kończący się wszechświat (robi wrażenie!). Z niego wyłaniają się zarysy postaci. Cienie ostatnich ludzi na ziemi. Jako symbole nowej ery odwracają czas i bieg wydarzeń, aby bez spłyceń, w pośpiechu zmieniających się sytuacji, opowiedzieć o ludziach, którzy sami się zniszczyli. Przez dwie pierwsze minuty trwania spektaklu byłam skłonna powiedzieć, że to będzie pewniak, że z dokładnością co do jednej setnej trafi w moje upodobania, że pozostawi we mnie wrażenie, które rozpamiętywać będę po wsze czasy. Po pięciu minutach, trochę zawrzało, zmieniam nieco nastawienie, ale dalej byłam skłonna twierdzić: będzie dobrze. Miałam nadzieje, która szybko mnie zgubiła. Mocno wierzyłam, póki nie wpadłam w rozgardiasz, scenografii, aktorów i przewijających się tematów, z którego wygrzebać się było wręcz rzeczą niemożliwą. Po raz kolejny mijałam się z wizją Marcina Libera. Kiedy tak spisywałam wieczór na straty, nagle jakby ktoś obudził mnie z niewłaściwego snu, jakbym podążyła za tym, czego sama nie chciałam. I stanęłam w samym środku bałaganu dostrzegając „piękno” pokazywanych scen.
Żądza pieniądza, znikoma demokracja i kapitalizm, jak działa wytoczone przeciwko społeczeństwu siały zniszczenie. Gubiły i zatracały. Dbałość o własne interesy rozproszyła się na dobre w umysłach, oddalając to co kiedyś było marzeniem. Oddalając wolność, która już dawno stała się pojęciem względnym, wypowiadanym jedynie podczas ważniejszych uroczystości. Czasy PRL-u mieszały się ze współczesnością, a współczesność z obradami o niepodległość. Ale niezależnie od czasów, nic tak naprawdę się nie zmieniło. Politycy jak dążyli tak dążą do korzyści własnych, obiecując i obietnic nie dotrzymując. Pokładane w posłach nadzieje były i są nic niewarte. Słusznie z ust Adama Nawojczyka padają słowa wielbiące „zajebiste życie” polityków, a gardzące życiem ludzi z poza tej elity. Doskonale uchwycony jest moment pogrzebania własnych idei i przejścia na stronę opozycji. Z porządnego obywatela Wilczek (Paweł Kruszelnicki) staje się nieporządnym posłem. Ugina się pod ciężarem własnych ideologiami i „oddaje” w ręce władzy. Dla bogactwa i niekończących się pieniędzy.
Marcin Liber rozpłynął się w przepychu, używając niezliczoną ilość elementów niepotrzebnych. Nadprogramowych. Jakby celowo ulepszał swój spektakl. Jakby siłował się z dobrym wrażeniem, które chciał po sobie zostawić. W scenografię, którą mógł utrzymać w tonie minimalizmu, włożył zawadzający luksus. Cyklicznie się powtarzający. Opowiadając obrazem słowa wypowiadane przez aktorów. Okrągła, złota tafla obraca się jak wskazówki zegara, raz oglądamy ją w towarzystwie białego płótna innym raz w szarości ścian pomieszczenia. Anna Dymna grająca Matkę C od Pieśni wtaczała na scenę skrzynki z alkoholem, wykrzykując trafne uwagi dotyczące współczesności, demaskujące świat pnących się po szczeblach kariery ludzi. Uświadamiając przy tym celowość produkcji rzeczy zabijających społeczeństwo, prywatyzacji i upadającej na dno demokracji. Aktorzy stojąc w miejscu biegają po złotym kole. Biegają, biegają, nigdzie nie mogąc dobiec. Parokrotnie słyszymy ze sceny, że w tym świecie trzeba zapierdalać, żeby w miejscu stać – aż strach myśleć co trzeba robić, żeby iść naprzód. Natomiast, kilka chwil później, w scenografii oceanicznej, wśród marzeń sennych widzimy człowieka zagubionego. Przegranego. Młodego Wilka (Wiktor Loga-Skarczewski), którego jedynym pragnieniem jest jaranie bluntów. To jego własna droga na poradzenie sobie z rzeczywistością i niezrealizowanymi pragnieniami. Świat przemyka mu przez palce, a on nawet tego nie zauważa. W tej beznadziejności sytuacji i wszystkich wydarzeń słychać powtarzane mądrości: „walcz o swoje marzenia”, „nie poddawaj się”, tak łatwo przecież przegapić swój moment. W tym wypadku nawet religia nie przynosi ukojenia. Na upadek na kolana i modlitwę już za późno – różaniec został wymodlony. Księża, biskupi pojawiający się na scenie demonstrują prześmiewczy obraz tego co z kościołem stało się już dawno. Ta instytucja też jest sprywatyzowana, a oprócz Boga rządzi tutaj pieniądz.
Spektakl Być jak Steve Jobs. Bohaterowie polskiej transformacji. Ballada o lekkim zabarwieniu heroicznym niósł ze sobą wiele przesłań. O śmierci. O życiu. O świecie. Próbował stać się przestrogą i przepowiednią dla społeczeństwa. Nie pomijając wśród scen dramatycznych dobrego humoru nadającego dynamizmu sztuki. Jednak najlepsze pozostawione było na koniec. Nagość i pustka, w której przyszło widzom zmierzyć się z upadkiem. I chociaż nie jestem w stanie stwierdzić co tak naprawdę myślę o sztuce to jedno wiem na pewno. Coś się za mną ciągnęło po wyjściu z teatru (i ciągnie nadal). Nęciło, zwodziło, próbowało dopaść. Nie mogłam przestać o tym myśleć. Snułam niekończące się wnioski i tyleż samo refleksji. Próbowałam odkryć sedno, w tym wypadku już nie w spektaklu tylko w tym, co się stało.
Być jak Steve Jobs. Bohaterowie polskiej transformacji. Ballada o lekkim zabarwieniu heroicznym.
reżyseria: Marcin Liber
tekst i dramaturgia: Michał Kmiecik
scenografia: Mirek Kaczmarek
kostiumy: Grupa Mixer
muzyka: Filip Kaniecki alias MNSL
obsada: Ewa Kaim, Mieczysław Grąbka, Adam Nawojczyk, Anna Dymna, Ewa Kolasińska, Wiktor Loga-Skarczewski, Jaśmina Polak, Katarzyna Krzanowska, Jacek Romanowski, Krzysztof Zarzecki, Paweł Kruszelnicki, Justyna Wasilewska, Jarosław Majzel
0 komentarze