Lubię ten stan. Wywiad z Martą Ojrzyńską
09:01W tym roku mija dokładnie dziesięć lat odkąd Marta Ojrzyńska dołączyła do zespołu Narodowego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Spektakle z jej udziałem są niezapomniane, a role jakie gra znacznie wybijają się na tle innych. U Moniki Strzępki zagrała w Bitwie Warszawskiej 1920 i nie-boskiej komedii. WSZYSTKO POWIEM BOGU! I tymi rolami podbiła moje serce. Ale jak sama przekornie i z uśmiechem mówi, to była praca reżyserki rewolucjonistki z aktorką, która nie umie mówić frazą
/fot. archiwum prywatne/
Agnieszka Kobroń: Chyba zacznę od tego, że naprawdę ciężko jest się z tobą umówić. Bo albo jesteś na próbach do spektaklu albo w podróży czy to do Wrocławia czy jakiegoś innego miasta.
Marta Ojrzyńska: Tak, w poniedziałek też już wyjeżdżam (śmiech). Najczęściej można mnie spotkać na trasie: Kraków – Warszawa – Wrocław. W Krakowie w Teatrze Starym (przyp. Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej) jestem na etacie już od dziewięciu lat. Mieszkam w Warszawie i tam też pracuję. Trochę jeżdżę do Wrocławia, a ostatnio nawet do Los Angeles. Ale inaczej chyba nie umiem. Lubię ten stan podróży i szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie dłuższego siedzenia w jednym mieście.
Powiedziałaś, że w Narodowym Starym Teatrze pracujesz już dziewięć lat, a czy wiesz, że w tym roku w lutym będziesz obchodzić jubileusz, dziesięć lat odkąd dołączyłaś do zespołu artystycznego? Pamiętasz swój pierwszy dzień w teatrze?
Dziesięć lat, no to pięknie… Pamiętam, że pierwszy spektakl, jaki tu zrobiłam to były Komponenty w reżyserii Michała Borczucha. Nasza pierwsza współpraca, która jak wiemy trwa po dziś dzień - niesamowite. Spektakl prezentowaliśmy w ramach festiwalu polskiej dramaturgii współczesnej, Festiwalu Bazart, organizowanego przez Agatę Siwiak i Pawła Miśkiewicza. Próby odbywały się na Sali Modrzejewskiej, która nie wyglądała tak jak teraz. I to właśnie była moja pierwsza przygoda ze Starym Teatrem. A i jeszcze krótkie spotkanie z Pawłem Passinim przy Nie-boskiej komedii, które zresztą było nieudane i nie wzięłam udziału w końcowym pokazie tego projektu. Ale takiego pierwszego, pierwszego dnia to nie pamiętam. Tylko te próby do Komponentów tak bardzo utkwiły mi w pamięci. Pamiętam jak Michał zadzwonił do mnie z pytaniem czy chciałabym zagrać narkomankę w sztuce Małgorzaty Owsiany. Trochę mnie to zaskoczyło, bo nie grałam u niego w żadnej scenie w szkole. Znaliśmy się jedynie z zajęć u Krystiana Lupy. Ale zgodziłam się od razu. Premiera miała się odbyć w Teatrze Starym, a wtedy bardzo marzyłam, żeby tam pracować.
Zrobiło się sentymentalnie…
Ale to, jaką studentką byłaś chyba pamiętasz?
Pamiętam, że na początku źle mi szło. Nie radziłam sobie. Pierwsze dwa lata były dla mnie bardzo trudne. Ciągle zwracano mi na coś uwagę, a przyszłam do szkoły pełna energii, nadziei i takiej naiwności. Miałam ogromne oczekiwanie, bo przecież dostałam się do mojej wymarzonej uczelni. Ale przez to, co się działo, z miesiąca na miesiąc traciłam zapał. Zablokowałam się i koniec. Wszystko zmieniło się dopiero wtedy, kiedy na drugim roku studiów wyjechałam na stypendium do Institut del Theatro w Barcelonie. Tam uwierzyłam w siebie i swoje możliwości. Dużo później dowiedziałam się też, że na egzaminach wstępnych miałam najlepsze wyniki i dostałam się na pierwszym miejscu.
To wyjazd cię odblokował? Co tam się takiego stało?
Pamiętam, że w tamtej szkole była jakaś pozytywna energia wśród profesorów i studentów. Totalna afirmacja. Ludzie w szkole bardzo nas chwalili. Z Krakowa miałam inne doświadczenia, częściej mi mówiono, co robię źle – może dlatego, że naprawdę z niektórymi przedmiotami sobie nie radziłam, nie wiem – ale po tej hiszpańskiej przygodzie wszystko odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni.
Może przez takie ciągłe uwagi chciano cię podbudować…
…albo wpłynąć na ambicje. Niestety, u mnie zadziałało to odwrotnie. Czułam niemoc, słabość, apatię wręcz. I ten nagły wyjazd wszystko wywrócił. Kiedy wróciłam do Krakowa to pojawiły się zajęcia z Krystianem Lupą, Janem Peszkiem, ciekawe dyplomy z Pawłem Miśkiewiczem i Agatą Dudą-Gracz. I to wszystko umacniało mnie w tych moich marzeniach, przekonaniach, i wierze w to, co chce dalej robić, że właśnie to jest to, co chce robić.
A teraz, po tych wszystkich przeżyciach jesteś na etacie w Narodowym Starym Teatrze. Czy po tylu latach pracy w zawodzie wyobrażasz sobie robić coś innego. Zajmować się czymś innym?
Czasami myślę o reżyserii. Kilka razy udało mi się coś zrobić, co prawda były to małe rzeczy, ale dla mnie bardzo istotne. W planach mam coś większego, jak wyjdzie zobaczymy. Marzę o filmie: o graniu w filmach, o zrobieniu filmu. Ale myślę, że życiowo mogłabym robić wiele rzeczy. Zawodowo jestem aktorką. Fascynuje mnie proces tworzenia postaci, stawania się kimś innym, przekraczania siebie i odnajdywania nowych rzeczy w sobie i innych. Mam też różne marzenia artystyczne i nie jest tak, że aktorstwo to jedyna rzecz, jaką mogłabym robić do końca życia – nie mam tak. Czuję, że muszę się rozwijać cały czas, na wielu poziomach. Mam nadzieje, że nie opuści mnie to samozaparcie i ciekawość, nie tylko na płaszczyźnie aktorskiej, ale też na wielu innych.
Grasz w spektaklu: nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU! i w Bitwie Warszawskiej 1920 – oba wyreżyserowane zostały przez Monikę Strzępkę, jak opisałabyś waszą współpracę?
Reżyserki rewolucjonistki z aktorką, która nie umie mówić frazą (śmiech).
Monika to najlepsza reżyserka, z jaką pracowałam i jaką znam. Jest niezwykle wymagająca, ma intuicję, totalny słuch i wyczucie, jeżeli chodzi o teksty Pawła Demirskiego. Czuję się u niej jakbym kompletnie nic nie wiedziała. Jakbym była małą dziewczynką, która nie umie powiedzieć poprawnie zdania, nie umie zaakcentować w tym miejscu gdzie trzeba, nie umie wyciągnąć sensów. Naprawdę mam wrażenie jakbym nic nie wiedziała i zaczynała wszystko od zera. Po Bitwie… byłam totalnie załamana, czułam, że nie mam żadnego warsztatu. Miałam pretensje do siebie. Zaczęłam intensywnie pracować nad rolą i nad tekstem. Wykonałam wtedy ogromną pracę nad sobą. U Moniki niezwykle ważny jest tekst, można powiedzieć, że najistotniejszy i trzeba najprościej rzecz ujmując powiedzieć go z sensem, odpowiednią intencją i emocją.
Ostatnio Gośka Zawadzka miała taki sen, w którym Strzępka mówiła jej na próbie, że nie umie jednocześnie mówić tekstu i wykonywać jakiejś czynności, i żeby się nie martwiła, bo też są tacy aktorzy. Tylko jak ona się jej zapytała, którzy, to Strzępka nie mogła sobie przypomnieć (śmiech).
Kolejne spotkanie z Moniką Strzępką i praca nad spektaklem nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU! pewnie było już dużo łatwiejsze?
Kiedy miało dojść do ponownego spotkania miałam wrażenie, że będzie inaczej, łatwiej. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogą uruchomić się podobne mechanizmy jak przy Bitwie…, zwłaszcza, że już się przecież trochę znamy. I od pierwszego zdania, jakie przeczytałam ponownie miałam wrażenie oporu, jakby wszystko wróciło od nowa. Ale takie spotkania są dla mnie niezwykle ważne. To, kiedy czuję, że zaczynam od niczego, że tak naprawdę muszę w zbudowanie postaci włożyć bardzo dużo pracy, że to mnie kosztuje. Monika dokładnie wie, czego chce. Dostrzega też we mnie rzeczy, których inni reżyserzy nie zauważają lub używają ich jako moje atuty, a przy pracy ze Strzępka musze je zwalczać i po prostu szukać innych środków wyrazu. I to jest ekstra.
Po takim solidnym przygotowaniu zapewne nie denerwowałaś się wychodząc na scenę. Byłaś oazą spokoju (śmiech).
No wiesz czasami się denerwuje. Właściwie to uwielbiam ten stan takiego poddenerwowania, ekscytacji, które towarzyszą mi przed premiera. Nie przed każdym spektaklem mam adrenalinę. A bardzo lubię ten stan, musze to przyznać i jak długo nie gram to ogromnie tęsknie. Nawet mam taki rytuał, że przed każdym spektaklem zaglądam zza kurtyny ile widzów przyszło i kto siedzi na widowni.
W spektaklu nie-boska komedia… grasz dość specyficzną postać. Z jednej strony jesteś ucieleśnieniem niespełnionych pragnień ludzi, którym się nie udało ze względu na czasy, podziały społeczne, a z drugiej stajesz się odbiciem dzisiejszego korporacyjnego świata. Twoja bohaterka niesie bardzo jasny przekaz.
W tym przedstawieniu gram pewne postawy i tutaj ważnym punktem odniesienia była książka Andrzeja Ledera Prześniona rewolucja. Jest to tekst, do którego odwoływaliśmy się podczas pracy nad moim wątkiem. W nie-boskiej komedii… gram córką mężczyzny, który dorobił się na rewolucji społecznej, jaka miała miejsce między 1939, a 1956 rokiem. Wzbogacił się po zniszczeniu półfeudalnej II Rzeczpospolitej i po wymordowaniu Żydów, którzy dominowali wtedy w mieszczańskich zawodach. Moja bohaterka jest spadkobierczynią przemian, jakie dokonały się w związku z tą rewolucją. Prawnukiem czy wnukiem wyemancypowanych chłopów, którego nic lepszego nie może spotkać niż praca na kserokopiarce. Mój ojciec, grany przez Radka Rospondka nie jest mi w stanie zaoferować nic innego tylko pracę na ,,wysokim stanowisku" przy ksero za tysiąc pięćset złotych albo pracę kelnerki. Kelnerki, która jest wykształcona, która pretenduje do bycia klasą średnią - chciałaby do niej należeć. Ma wykształcenie, doktorat z tego, tamtego, idzie na następne studia. Może i ma wiele możliwości, ale nigdy nie awansuje społecznie.
Twoja postać przez to, co spotkało klasę, z której się wywodzi jest już społecznie naznaczona.
Oczywiście. Współcześnie jest odzwierciedleniem tej grupy, która ma kredyty we frankach i która przez następne trzydzieści lat będzie musiała go spłacać, harując po czternaście godzin dziennie. Jestem po prostu uosobieniem tej grupy, tej pretendującej do bycia klasą średnią.
I co najważniejsze nie jesteś w stanie stamtąd wyjść.
Zgadza się, nawet Barbara Niechcic (przyp. grana przez Dorotę Segdę) mówi coś takiego, że klasa burżuazji może być spokojna, bo nic im nie zagraża. I nigdy nie będzie zagrażać, niezależnie od tego ile byśmy tego ksero nie zrobili.
Twoja postać na samym końcu popełnia samobójstwo. To utwierdza tylko w przekonaniu, że klasa średnia nigdy sobie nie poradzi w świecie, w którym żyje.
Bo tak jest. Kończysz jedne, drugie studia i jak dobrze pójdzie to dostajesz pracę za dwa tysiące złotych brutto. Bierzesz kredyt, bo to jedyny sposób żeby kupić mieszkanie. Wmawiają ci, że masz dużo, że masz to poczucie wolności i wiele możliwości, a prawda jest taka, że jesteśmy w totalnej dupie. I jeszcze ten lęk, który jest w każdej postaci. A w nas jest on zakorzeniony już od pokoleń – kulturowo ugruntowany.
W spektaklu pojawia się fragment tekstu Sary Kane Psychosis 4.48. Ten dramat bardzo długo za mną chodził. Jest nawet taki moment, kiedy odliczam czas do tej 4:48. Odliczam sekundy do samobójstwa. Anka (przyp. Anna Radwan-Gancarczyk) mówi do mnie: – Przechrzciłaś się na niepokazywanie emocji, na tę poprawność. Przechrzciłaś się, że emocje są tylko dla handlu dla reklamy, dla wykorzystania dla pieniędzy? Moja postać próbowała uciec przed tym stygmatem, którym została naznaczona. Nie udało się jej. Nie poradziła sobie z otaczającą rzeczywistością i tym, co otrzymała w spadku od ojca. Strzela sobie po prostu w łeb albo wiesza na klamce od drzwi.
Twoje role zarówno w Bitwie Warszawskiej 1920 jak i nie-boskiej komedii. WSZYSTKO POWIEM BOGU! stanowią pewien kontrast. Grając aktorkę kabaretową mówisz, że jest źle, ale sobie poradzisz, a w roli Przechrzty poddajesz się bez walki.
To są dwa skrajne obozy, które demaskują współczesność. Zresztą mam wrażenie, że ten rodzaj opisywania współczesnej kondycji człowieka pojawia się w każdej sztuce Pawła. Jego teksty są totalne, inteligentnie napisane, mądre i jednocześnie niezwykle dowcipne. Pamiętam, jak zobaczyłam pierwszy raz ich spektakl w Wałbrzychu Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej. Byłam pod ogromnym wrażeniem, że w tak odważny sposób można opowiadać o środowisku. Ciekawie, w jednej z recenzji napisał Marcin Kościelniak, że spektakle Strzepki i Demirskiego to jest „genealogia współczesności”.
Od premiery spektaklu nie-boska komedia… i od jej ponownego zagrania minęło trochę czasu. Miałaś problemy, żeby po takiej przerwie znowu wejść w rolę?
Zaraz gram, więc po spektaklu dowiem się jak jest (śmiech). Mam nadzieje, że nie będzie problemu. Ale jedno muszę powiedzieć, uwielbiam to przedstawienie i ludzi, z którymi pracuje. Ten spektakl cały czas się rozwija, a moi koledzy grają fantastycznie. Poza tym naprawdę mam poczucie, że opowiadamy coś ważnego.
Kiedy przygotowywałam się do wywiadu zauważyłam, że jest jeszcze parę innych spektakli, w których grasz więcej niż jedną postać. Zastanawiam się czy dla aktora to duże wyzwanie?
Po prostu tak się ostatnio porobiło, że większość aktorów we współczesnych dramatach gra po kilka postaci lub jedna postać w skrajnie różnych odsłonach. A ja staram się tym potrzebom sprostać. Zresztą wydaje mi się to bardzo interesujące grać kilka ról w trakcie trzygodzinnego spektaklu. Być takim kameleonem to przecież zajebiste. Niemniej jednak marzę o zagraniu np. Hamleta albo Heddy Gabler. To by było coś.
/fot. archiwum prywatne/ |
0 komentarze