One same, reż. Karolina Kirsz
14:10Piękne i niebezpieczne. Mające własne zdanie, walczące o swój los. Takie właśnie były. Niemogące się spotkać w rzeczywistości łączą swoje losy w sztuce One same wyreżyserowanej przez Karolinę Kirsz. Ich zaskakujące losy i tajemnicze życiorysy stają się podstawą sztuki, przenosząc widza do nieistniejącego i zapomnianego już świata przeszłego
/fot. Magdalena Kuc/
Pięć kobiet połączonych więzią pochodzenia. Chociaż żyły w podobnym czasie, nie spotkały się nigdy. Dopiero teraz, na scenie teatralnej przyszło im znaleźć się obok siebie, w jednym miejscu. Są ciekawe swojej osoby. Próbują w jakiś sposób się poznać. Lecz nie odnosząc żadnych pozytywnych sukcesów. Każda z nich, indywidualistka z silnym charakterem, chce przebić się przez inne głosy i opowiedzieć swoją historię, jakby była najpiękniejsza na świecie. Opowiedzieć ją w taki sposób, aby wyolbrzymić swoją postać na tle historycznym, zaznaczając jej silne miejsce w wydarzeniach przeszłych. Przedstawienie każdej z postaci staje się domeną w zrozumieniu sztuki oraz wydarzeń dziejących się na scenie. I tak na plan pierwszy wysuwa się Helena Rubinstein (Alina Świdowska), zwana też „cesarzową piękna”. Uważana była za jedną z najbogatszych kobiet na świecie. Dzięki swojemu uporowi i smykałce do interesów stworzyła wielkie kosmetyczne imperium. To ona zaszczepiła w kobietach gen dbania o siebie, o swój wygląd i cerę. Była na tyle szanowaną i poważaną kobietą, że nawet sam Salwador Dali zaprojektował dla niej puderniczkę z inicjałami „HR”. Była żydówką z biednej rodziny – przynajmniej tak głosi historia, ona sama twierdziła inaczej, ubarwiając opowieść swojego życia.
Kolejna z bohaterek to Irena Krzywicka (Ewa Dąbrowska) pisarka i publicystka, zapalona feministka. Walczącą o równouprawnienie kobiet i mężczyzn, legalizację aborcji, szacunek dla homoseksualistów. Mówi się, że nie lubiła kobiet, przez co częściej je krytykowała za bezmyślność i brak stanowczości nad kontrolą własnego życia. Przeciwniczka monogamii, głosiła wolność dla seksu. A świadoma swoich przekonań zdecydowała się na związek otwarty (chociaż małżeński) z Jerzym Krzywickim. Miała licznych kochanków, a także swoją drugą wielką miłość w postaci Tadeusza Boya-Żeleńskiego. I to razem z nim działała na rzecz upowszechnienia edukacji seksualnej. Tuż obok niej pojawia się Stephanie von Hohenzohe (Ernestyna Winnicka), i co by nie powiedzieć o tej postaci, to nie do końca wydaje się to prawdą. Jej życie było tyleż samo kontrowersyjne, co tajemnicze. Pewne jest, że świadoma swojego piękna postanawia wyjść za mąż za bogatego księcia, co pozwoliło zdobyć jej tytuł księżnej. Po sześciu latach małżeństwa rozwodzi się, ale kontakty i znajomości, jakie udało się jej pozyskać, stanowią bazę do dalszych działań kobiety. Osobiście znała Himmlera, a nawet Hitlera, który ją uwielbiał nazywając „kochaną księżną”. Wręczył jej nawet – jej, Żydówce – Złotą Odznakę NSDAP. Działała na rzecz nazistów wśród angielskiej arystokracji, ale również pomagała brytyjskiemu magnatowi lordowi Rothermere. Była podwójnym agentem, co doskonale potrafiła wykorzystać dla osobistych korzyści.
Słabiej wyróżniające się, prawie w ogóle niewidzialne, postacie, to Anna Held (Sylwia Najah) i Sophie Tucker (Ewa Greś). Pierwsza z nich stała się gwiazdą Brodwayu i zyskała opinię jednej z najpiękniejszych kobiet świata. Początkowo wraz z rodziną mieszkała w Warszawie, lecz zamach na cara Aleksandra II, dokonany przez polskiego studenta, sprawił, że jego następca rozpoczął prześladowania ludności, zwłaszcza Żydów uważając ich za sprawców zamachu. Tak Held wraz z rodziną musi emigrować. Pod wpływem różnych okoliczności i zbiegów wydarzeń trafia do Londynu, gdzie rozpoczyna karierę aktorki teatru żydowskiego, aż w końcu wyjeżdża do USA, robiąc oszałamiającą karierę. Druga z kolei, Sophie Tucker, znana jako Sonia Kalisz jest postacią o której niewiele wiadomo. Była Ukrainką, emigrującą do Stanów Zjednoczonych. Tam rozpoczynając od pracy śpiewaczki w lokalnych barach zaczęła występować na profesjonalnej scenie. Można ją było zobaczyć w różnego typu wodewilach i burleskach, a nawet w filmach. Do historii amerykańskiego jazzu przeszła, jako „Red Hot Mama” i pierwsza z odtwórczyń „My Yiddishe Mame”.
Postacie, jakie do swego spektaklu wcieliła Karolina Kirsz są osobami niezwykle barwnymi, z ciekawym, a zarazem tragicznym życiorysem. Na scenie jednak, głos wielu z nich jest słabo słyszalny, albo w ogóle pominięty. Na pierwszy plan już od początku trwania spektaklu wysuwa się Helena Rubinstein i tak już zostanie do samego końca. To ona jest najlepiej widzialna i słyszalna. Często nie pozwala dojść do głosu innym bohaterkom, przerywając im, wtrącając się w połowie zdań, co jest niezwykle irytujące. Przez tak silne wyeksponowanie tej postaci, sztuka staje się opowieścią o jednej kobiecie, lekko zahaczając jedynie o jakieś inne postacie, które wydają się jakby w ogóle nieważne. A kiedy w końcu, ktoś pozwala im mówić i zostają dopuszczone do głosu, opowiadają swoje historie szybko i niedbale. Dlatego też widz, od samego początku musi mieć mocne podstawy wiedzy o prezentowanych bohaterkach, w przeciwnym razie nie dowie się m.in. dlaczego Krzywicka związana była z Boyem-Żeleńskim, a Stephanie von Hohenlohe niebezpiecznym szpiegiem.
Miejscami ma się też wrażenie, że spektakl niepotrzebne się wydłuża, a wiele z przytaczanych opowieści można by było zamknąć w zaledwie kilku słowach. Te niekończące się i bardzo męczące, przekrzykiwania bohaterek chcących opowiedzieć o swoim losie, znikają, kiedy skupimy się na grze aktorskiej, która była tutaj nad wyraz dobra. Każda z aktorek miała silną podstawę do zagrania swojej bohaterki, a ich charakteryzacje całkowicie zatarły granice pomiędzy postaciami realnymi, stwarzając kopie bohaterek z przeszłości. Na uznanie zasługuje też scenografia i kostiumy (Aleksandra Szempruch) pokryta bielą, które stają się czystą kartą dla opowieści bohaterek. I ten minimalizm przestrzeni pozwala na skupieniu swojej uwagi wyłącznie na aktorkach. Nie rozpraszając i nie próbując zainteresować niczym ciekawszym. Najsilniejszy jednak w spektaklu, wydaje się początek, kiedy przychodzi nam poznać bohaterki. Postawione na scenie zaczynają odpowiadać na pytania, jakby były przesłuchiwane przez policję. Kwestionariusz zawierający podstawowe informacje wymaga od nich podania imienia i nazwiska, miejsce urodzenia, wieku, wykształcenia. One jednak specjalnie pomijając wiele podstawowych kwestii, zaczynają tworzyć legendę o swojej postaci. A nam, publiczności, pozostawiają wolność w kreśleniu rysów bohaterek. Bo ten początek, najbardziej charakterystyczny dla sztuki One same, daje nam podstawę do poznania tych niezwykłych kobiet i własnym zarysowaniu ich historii.
/fot. Magdalena Kuc/ |
One same
scenariusz i reżyseria: Karolina Kirsz
scenografia i kostiumy: Aleksandra Szempruch
muzyka: Jacek Mazurkiewicz
światło: Monika Sidor
obsada: Ewa Dąbrowska, Ewa Greś, Sylwia Najah, Alina Świdowska, Ernestyna Winnicka
0 komentarze