Seks, prochy i rock&roll, reż. Marek Walczak
10:07Czy to był spektakl czy to był koncert? Dobre pytanie jak na rozpoczęcie recenzji spektaklu Seks, prochy i rock&roll w reżyserii Marka Walczaka. Bo właściwie wszystko w tym monodramie opiera się na ogłuszających dźwiękach wydawanych przez elektryczną gitarę, może za wyjątkiem krótkich partii wykonywanych z udziałem saksofonu bądź trąbki
/fot. Waldemar Lawendowski/
Po tych właśnie, krótkich scenkach granych przez Marka Walczaka, następowała partia muzyczna, dłuższa bądź krótsza, wszystko w zależności od czasu, jaki potrzebował aktor na zmianę swojego scenicznego image. Nadużycie muzycznych wstawek sprawiało tylko, że miało się wrażenia, iż zamiast na teatralnej widowni zasiadamy w jakimś klubie, na kameralnym koncercie. Ogólnie zakochana w muzyce wzbogacającej spektakle, całą sobą krzyczałabym, że spektakl był: świetny, genialny, dobrze zrobiony, pomysłowy. Niestety, tutaj żadna z tych opcji nie mogła być powiedziana. Nie musze szukać daleko, żeby wiedzieć, że winą za to obarczony jest w dużej mierze reżyser, który zamiast stawiając na aktorską grę, wolał oddać wszystko w ręce muzyki. I to wpłynęło na całość, bo nawet aktor, zasłuchany w tych dźwiękach, kołysał się (jeśli tak łagodniej można nazwać jego szaleńcze ruchy) w rytm muzyki.
Przedstawiane sceny nazwać można prawdziwymi, acz mocno ukoloryzowanymi opowiastkami z życia różnych ludzi. Najpierw jest opowieść mieszkającego na ulicy mężczyzny, który błaga o trochę grosza – było bardzo poważnie, choć sama konwencja spektaklu raczej kazała wierzyć w zabawny wydźwięk tej historii. Na szczęście bezdomny niedługo pozostaje na scenie, a na jego miejsce przychodzi wywodzący się z nizin społecznych facet, co to jakimś dziwnym trafem się dorobił i teraz daje pokaz swojemu niewychowaniu i bogactwu. Bluzg było, co niemiara, ale „nasz Janusz” w dość zabawny sposób chwali się swoim największym basenem czy najdroższym cygarem. Jest już śmiesznie. Kolejna przygrywka i na scenie pojawia się starszy pan, co i ponarzekać sobie lubi i pogawędzić o tym jak to świat upadł na psy. I tak dalej, i tak dalej… Bo oprócz z trzech wymienionych ról, na scenie pojawi się ich jeszcze kilka, ale wszystkie w podobnym tonie zleją się w identyczną historię jak biedaka-bogacza. Właściwie opowiadać będą o tym samym i zagrane też będą w podobnym tonie.
Ale, ale… nie raz się zaśmiałam i narzekać na brak zabawnych żartów nie mogę. Tylko to nie było to, czego oczekiwać można od monodramu. Powinno być więcej aktora, a nie muzycznych popisów. Więcej gry, bo warsztat Marka Walczaka był dobry. A tak, przez te muzyczne wstawki aktor kompletnie wypadał ze swoich ról, każda scena była grubym odcięciem od poprzedniej, dlatego też zrobił się mały rozgardiasz, bo niby jak jedna scena łączy się z drugą? Jak niby spektakl tworzyć ma całość jak nie ma w nim ani jednego spójnego elementu? I z tym właśnie zostawiono mnie po „monodramo-koncercie” z własnymi pytaniami o jedność spektaklu. I gdyby nie jeden reżyser pomyślałabym, że było ich kilku, a każdy z nich prześcigać chciał się w zrobieniu lepszej sceny. A tytuł to już w ogóle trudno zrozumieć, jak on się łączył z całością to po dziś dzień nie wiem.
/fot. Waldemar Lawendowski/ |
Seks, prochy i rock&roll
tekst: Eric Bogosian
przekład: Sławomir Michał Chwastowski
reżyseria i obsada: Marek Walczak
muzyka: Krzysztof Misiak (gitara), Piotr Jędraszczak (saksofon altowy i sopranowy)
0 komentarze