Obraz matki tworzony na nowo. Wywiad z Leszkiem Bzdylem

12:28

Niezatańczone tango w reżyserii Leszka Bzdyla to nowa propozycja Teatru Polskiego w Warszawie, która swą premierę miała 21 kwietnia. Na scenie mamy Matkę i Syna i łączącą ich relację. A raczej relację, która tworzy się poprzez przywoływanie pamięci o matce. Ja mówi sam reżyser: - Syn przekopuje się przez różne etapy jej życia, żeby dowiedzieć się kim była ta kobieta, która go urodziła. Musi poprzez jej dojrzałość dojść do lat młodości i jeśli tę pracę wykona to w końcu się z nią spotyka

/fot. Edgar de Poray/

Agnieszka Kobroń: Ten wywiad chciałabym zacząć od cytatu, który znalazłam w jednym z wywiadów. Powiedział pan: „Zawsze szukam mądrego tańca, takiego który pozwoli mi zobaczyć człowieka”, jakiej formy tańca szukał pan zatem w tym spektaklu skoro mówimy o niezatańczonym tangu?
Leszek Bzdyl: Tym razem odstawiłem taniec na bok, a skupiłem się na poszukiwaniu człowieka. Już przy pierwszym czytaniu scenariusza pani Grażyny Barszczewskiej zobaczyłem, że wyłania się z niego fascynujący obraz kobiety-matki, podobnej wszystkim innym, ale z charakterystycznym rysem i nieuchwytną zrazu tajemnicą.

Co pan przez to rozumie?
Każde nasz życie jest wyjątkowe. Każde nasze życie jest inne, niepowtarzalne. I z tą kobietą jest dokładnie tak samo. Ma wyznaczone pewne granice, bo jest matką, która troszczy się o dom. Kobietą, która poświęciła się dla dziecka i męża. Ale ma też swoje rozmaite tęsknoty, które bardzo często są niezatańczone albo też niespełnione. A najbardziej przewrotne jest to, że ta nasza stateczna kobieta-matka szuka ukojenia dla swoich problemów u sąsiadek, które są - powiedzmy - paniami do towarzystwa. I w momencie kiedy jest jej źle, kiedy cierpi, idzie do tych pań, bo ma świadomość, że przychodzi do nich cały „świat”. Tam bohaterka próbuje znaleźć jakąś radość, lekkość, barwę życia.

Czyli nie jest jej dobrze w domu, dlatego szuka w innym miejscu?
To nie jest tak, że ona chce życia takiego jak jej sąsiadki, ona absolutnie spełnia się w roli matki i żony, ale Panny Ponckie, owe panie do towarzystwa, słuchają tang. Wydaje się, że Ponckie żyły w rytmie tanga. I nasza bohaterka również chciała żyć w tym rytmie. To tango jest zarówno metaforyczne, jak i bardzo konkretne, mówiąc o nim nasza bohaterka pięknieje, niejako nabiera kolorów.

Skoro tego tanga jednak nie ma…
Tango ostatecznie jest… Ale chodzi oto, że w figurze muzycznej tanga my zapamiętujemy najczęściej jego ekspresyjność, to pociągnięcie skrzypiec czy ten akordeon pobudzającej rytmiczności. Zapominamy, że każde tango jest poprzedzone wstępem, pozwalającym partnerom rozpoznać się w tańcu. Jest to czas kiedy spotykają się dwa ciała, spojrzenia, dłonie i ramiona. Rozpoznają swoją siłę. I ten wstęp do tanga jest czasem gdy ciała zaczynają rozumieć, że są gotowe ze sobą zatańczyć. W tym naszym Niezatańczonym Tangu wstęp rozpisany jest prawie na całe przedstawienie, tyle zajmuje synowi droga, aby ponownie poznać i w pełni zrozumieć matkę.

Wydaje się oczywiste, że syn na jakiś własny sposób zna swoją matkę.
To prawda, bo matka z synem jest od zawsze, ale w pewnym momencie naturalnym jest to, że syn w końcu odchodzi i znika z domu. Odchodzi w momencie, kiedy tak naprawdę nie rozpoznał swojej matki do końca. Nie zna jej młodości, bo nie zwracał na nią uwagi. Nie wie kim ona w istocie jest i jaka była kiedyś. Syn jest dwadzieścia lat obok matki, ale czy się z nią w tym czasie spotyka?

To co jest impulsem, że syn chce jednak poznać własną matkę?
Tym impulsem, w naszym przedstawieniu, jest to, że jej już nie ma. Została tylko pamięć o niej. Syn przekopuje się przez różne etapy jej życia, żeby dowiedzieć się kim była ta kobieta, która go urodziła. Musi poprzez jej dojrzałość dojść do lat młodości i jeśli tę pracę wykona to w końcu się z nią spotyka.

Pan wspomniał też o tym, że dzięki tej sztuce odkrył swoją matkę na nowo.
Pięknie się złożyło, bo propozycja pani Grażyny trafiła do człowieka, który ma lat pięćdziesiąt i wreszcie ma czas i odpowiednio wyczuloną uważność, żeby zastanowić się jakie było życie jego matki. I kiedy ostatnio wpadło mi w ręce jej ślubne zdjęcie, to patrząc na nie wreszcie zobaczyłem piękną dziewczynę. Wcześniej była na nim wyłącznie osoba bardzo mi bliska, teraz dwudziestoletnia kobieta z promiennym uśmiechem i nieposkromioną wolą życia.

W sztuce najważniejszy staje się motyw tańca pan pamięta kiedy tańczył ze swoją matką?
Zatańczyłem z nią jakiś rok temu po kilkudziesięcioletniej przerwie i to było wstrząsające doświadczenie. Miałem to kruche ciało w swoich rękach, a mimo wszystko matka w tym pierwszym kroku chciała nadal prowadzić, a ja wiedziałem, że muszę tę role odwrócić.

Czy w tej sytuacji kiedy syn chce poznać matkę dochodzi do jakiejś konfrontacji pomiędzy tym jak on ją postrzegał, a jaka ona była naprawdę?
W tym przedstawieniu syn milczy, ale jego sposób traktowania przedmiotów, które pozostały po matce, tych śladów pamięci, jest dosyć wymowny. To w jaki sposób dotyka danych rzeczy, jak je traktuje, jak wywołuje pamięć o matce. Bo matka w tym spektaklu jest wyłącznie projekcją syna. Można powiedzieć, że ta postać jest duchem, który próbuje odpowiedzieć na pytania syna. A to co on będzie myślał czy pisał to tylko refleksy tego, co ona szepcze mu do ucha. Ona, wywołana przez niego, poprzez te przedmioty, chce mu opowiedzieć o sobie.

Kiedy mówimy o tym, że to matka chce przywołać o sobie wspomnienia to to nie jest tak że syn po prostu tworzy obraz, który wyobraża sobie na podstawie przedmiotów, które często mijają się z prawdą?
Nigdy przecież do tej prawdy ostatecznej nie dojdziemy. Stwarzamy mitologię, bo nie jesteśmy w stanie oprzeć się subiektywności. Finalnie obcujemy z taka figurą matki na jaki zasługujemy. Czerpiemy z jej opowieści, anegdot, z półsłówek, niedopowiedzeń. Zawsze zostajemy na poziomie domysłów. Ale po to przecież mamy wyobraźnie, żeby na nowo stwarzać świat. Najistotniejsza ostatecznie jest praca naszego mózgu i to co my robimy z tymi śladami. Bo zawsze są dwie drogi, albo traumatyzujemy naszą przeszłość, czyli jakiś fakt urasta w naszej głowie do niewiarygodnych rozmiarów i ciąży nad całym obrazem rzeczywistości, albo pozwalamy sobie na buddyjskie grabienie piachu i kontemplację ulotnych śladów pamięci.
Ja zdecydowanie jestem zwolennikiem tego spokojnego grabienia piachu, bo jestem człowiekiem, który nie wierzy w traumy. Nie wierzę w to, że sycąc sobą traumy, wnikając w kolejne kręgi domniemanych traumatycznych tajemnic, wyjdziemy na jakieś rajskie pastwiska. Pewne raczej jest to, że w tej traumie zostaniemy na zawsze. Można by było na scenariuszu Niezatańczonego Tanga zbudować upiorną historię. Wtedy wystarczyłoby jakieś drobne przesunięcie akcentów, oświetlić prosektoryjnym światłem, uczepić się wzajemnego niezrozumienia. Ale wtedy stracilibyśmy szansę czułości i miłości tych dwojga. Nie chcę traktować teatru jako miejsca, w którym świat krwawi. I nawet jeśli nie ma od tego ucieczki, to wolę to zobaczyć w perspektywie komedii ludzkiej, w jakimś groteskowym cudzysłowie.

Boi się pan tej drugiej strony?
Po prostu wiem, że nic tam nie znajdę. Może i się boję, ale ja już się tam wielokrotnie niegdyś wybierałem i nic ciekawego nie znajdowałem. Nic poza kolejnym cierpieniem i bólem. To taka podróż bez powrotu - jak wejdziemy do piekła to już z niego nie wyjdziemy. Nie ma takiej szansy.

Czyli dla pana w teatrze najważniejsze są te najprostsze uczucia?
Tak, bo one rodzą się w uważności i wzajemnym wsłuchaniu się w siebie, czyli w dialogu. Skoro my już nie umiemy rozmawiać, to w teatrze jest jeszcze enklawa, w której można kultywować religię dialogu. Próbujemy przedstawienie, wsłuchujemy się w siebie, w te widoczne zmiany, które zachodzą w trakcie rozmowy. Im wrażliwsi wykonawcy, tym pełniejszy dialog sceniczny. Więc kiedy spotykają się na scenie takie osoby jak pani Grażyna Barszczewska i Dominik Łoś, w roli matki i syna, to tylko brać i cieszyć się ich wzajemnym wsłuchaniem w siebie.

Jaki zatem teatr jest panu najbliższy?
Jeżeli widzę aktorów na scenie, którzy korzystają z motoryki ciała, żeby spotkać się ze mną na poziomie intymności i woli rozmowy, to wtedy daję się takiemu teatrowi uwodzić. Lubię jak teatr mnie zabiera, zaprasza i daje bezpieczeństwo intelektualne i emocjonalne. Nie znoszę zaś teatru z tezą, gdzie reżyser przygotowuje słowo wstępne, a potem oglądając przedstawienie musimy kurczowo trzymać się tego wstępniaka z tezą reżyserską, bo inaczej mamy na scenie jedynie serię, mniej lub bardziej spektakularnych obrazków. Pochodzę z rodziny, że tak powiem, gastronomicznej. Mój ojciec był mistrzem kucharskim i otwierał wszystkie najważniejsze restauracje we Wrocławiu. Może dlatego uważam, że to, co oglądam musi być po prostu dobrze zrobione, zaskakujące i wyrafinowane, ale przede wszystkim smaczne. Oczywiście, można zahipnotyzować klienta i przekonać go, że trucizna jest pożywna i że tej trucizny potrzebuje, albo też, że produkt nie pierwszej świeżości to efekt wysublimowanego sezonowania… Pozwolę sobie jednak pozostać przy kuchni, gdzie najważniejsza jest czułość i uważność.

Widać, że jest pan po prostu miłośnikiem teatru.
Niekoniecznie ci którzy zapraszają do teatru albo chodzą do teatru lubią teatr. Niejednokrotnie widać że ktoś marzy o tym by być ideologiem lub artystą sztuk wizualnych, a teatr jest mu przez los, niczym kłoda pod nogi, podłożony. Może to żałośnie banalne, ale mnie w teatrze zachwyciła żywa obecność aktorów i świat który stwarzają.

I to w teatrze jest najpiękniejsze, że często widz w oglądanym spektaklu zobaczy inny świat, coś o czym nawet sam reżyser nie pomyślał.
Lubię mówić, że jestem głupszy od spektaklu, który powstał. Reżyserując nadaję mu tylko pewną formę, a on zaczyna potem niejako samodzielnie dojrzewać. Uwielbiam grać, bo przy kolejnym wystawieniu odkrywa się poukrywane sensy, zakamarki odgrywanych historii. Bogactwo zdarzenia. Podobnie jak w tym buddyjskim grabieniu pokładów pamięci.

Zobacz także

0 komentarze

FACEBOOK

YOU TUBE