Mąż i żona... I ona. Wywiad z Lidią Sadową
13:37Rola Justysi w spektaklu Mąż i żona w reżyserii Jarosława Kiliana zachwyci zapewne niejednego widza. Wszystko dlatego, że grająca postać Lidia Sadowa skupi na scenie wiele żywiołów. Będzie słodko i gorzko. Pikantnie i intrygująco. A przy tym nie zabraknie trochę śmiechu i łez. Bo los Justysi choć może wydawać się materiałem na najlepszą komedię, szybko uczyni z niej dość dramatyczną bohaterkę. Jak mówi sama Lidia Sadowa to właśnie ta postać poniesie największą klęskę
/fot. Magda Hueckel/
Agnieszka Kobroń: W spektaklu Mąż i żona w reżyserii Jarosława Kiliana pokazujecie świat zakłamany i fałszywy. Świat ludzi, którzy uwielbiają knuć jakieś intrygi. Czy według ciebie nasza współczesność też tak wygląda?
Lidia Sadowa: Wychodzę z założenia, że jeśli obdarowuje się dobrem innych to ono wraca. I takie myślenie bardzo ułatwia mi patrzenie na ludzi w sposób pozytywy. Czasami jednak, jak chyba każdy, mam takie momenty, że myślę, że ludzie bywają mało przyjaźni i że zaraz moje dziecko będzie musieć wejść w ten zabiegany i bezkompromisowy świat. Mam wrażenie, że dużo rzeczy sprzyja takiemu myśleniu. Technologie, pęd życia i to, że jesteśmy nastawieni sami na siebie, a nie na drugiego człowieka. Ale nie wiem czy to jest wyznacznikiem naszej współczesności, czy przez to staje się ona zakłamana i fałszywa. Bo ludzie z zasady mają tendencję do podkreślania, że kiedyś było lepiej. Ale jesteśmy tu i teraz, i to jest ważne. Patrząc na to, że Aleksander Fredro napisał sztukę, która wciąż jest aktualna to znaczy chyba, że ludzie też tacy bywali jak my teraz i że zmienia się otoczka, ale emocje i namiętności, które nami targają pozostają niezmienne. Czyli ten świat nigdy nie był do końca stuprocentowo dobry…
…i nigdy prawdopodobnie nie będzie. Ale twojej postaci, mimo wszystko, udaje się w tym świecie funkcjonować. W jednym z wywiadów przeczytałam jak reżyser podkreślił, że każdy z aktorów znajdywał w tym tekście coś swojego. Co ty w nim znalazłaś, aby wykreować taką postać?
Dla mnie bardzo ważne było, żeby z Justysi nie robić tylko słodkiej idiotki uwodzącej mężczyzn. Chciałam, żeby to była kobieta sprytna, ale z bardzo konkretnymi marzeniami i celami, do których dąży za wszelką cenę. Wymyśliłam, i cieszę się że reżyser się na to zgodził, żeby moja bohaterka prawdziwym uczuciem obdarzyła zupełnie kogoś innego niż jest to zapisane w tekście. A jest nim nie wyróżniający się niczym kamerdyner, z którym Justysia ma pewien plan na to by „żyli długo i szczęśliwie”. Środki po które sięga będą oczywiście dość dwuznaczne pod względem moralnym, ale pobudki wynikające tylko z miłości. Szczerze kocha i jest gotowa poświęcić nawet samą siebie Nie jest głupią kokietką, doskonale zdaje sobie sprawę z reguł jakie rządzą w świecie jaśnie państwa, potrafi je nagiąć do swoich potrzeb i świetnie się w tym odnajduje, ale jednocześnie jej uczucie jest jej słabością. Za swoje czyny dotkliwie zapłaci. To ona poniesie największą klęskę.
Mówisz o tym, że twoja postać zakochana jest tylko w jednym mężczyźnie, ale jak widzimy w spektaklu, ta miłość nie zakończy się happy endem.
W tym świecie, do którego ona weszła okazuje się, że każdy dba o siebie i dla każdego ważne jest, żeby się ustawić, a niekoniecznie dać wygrać uczuciom.
Było w charakterze Justysi, w jej postawie, coś co zaskoczyło cię najbardziej?
Prawie wszystko (śmiech). Zawsze jestem zaskoczona, bo staram się nie angażować emocjonalnie w tekst przed rozpoczęciem prób. Chcę mieć świeży ogląd na wszystko, bo wiem, że przy wspólnym czytaniu pojawia się jakiś element, którego nigdy bym nie usłyszała czytając sama w domu. Odkryciem było dla mnie na przykład to, że „moja” Justysia naprawdę szczerze lubi Elwirę, martwi się o nią i szczerze chce pomóc, co nie przeszkadza jej też uwodzić męża swojej Pani w nadziei, że to nigdy nie wyjdzie na jaw.
Czyli takim twoim pierwszym etapem pracy w budowaniu postaci nie jest zagłębianie się w tekst?
Zawsze staram się na tę pierwszą próbę przyjść jak biała kartka, którą będzie można zapisać. To też sprawia, że mam wolny umysł na świat, z którym przychodzi reżyser, na jego wyobrażenia i pomysły. Słyszę historię jakby na nowo. A podczas takich intensywnych trzech miesięcy pracy to jest szalenie ważne. Tylko czasami przez to zaliczam niezłe wpadki, do których aż wstyd się przyznawać (śmiech).
Nie mogę tego tak zostawić, muszę zapytać o jakiś przykład (śmiech).
Zapomniałam na przykład o tym, że Kordelia w Królu Learze umiera. A przecież to jest klasyk, który każdy z nas zna, a przynajmniej powinien znać.
Ale jest ci to wybaczone, bo przy ogromnie literatury, którą pochłaniasz nie powinny takie pomyłki dziwić nikogo.
Grunt, że te moje zaskoczenia bardzo często śmieszą moich kolegów, więc jakiś pozytyw tego jest. Wolę jednak zaliczać takie wpadki niż udawać, że jestem znawcą wszystkiego.
/fot. Magda Hueckel; Mąż i żona reż. Jarosław Kilian/ |
Fredro pisze swoje dzieło w 1821 roku. Wy przenosicie ten tekst do końca lat 30., a właściwie do dnia poprzedzającego wybuch II wojny światowej. Jak zareagowałaś na taką propozycję reżysera?
Wszyscy mieliśmy pewne wątpliwości. Z jednej strony to było szalenie ciekawe, ale z drugiej…Zastanawialiśmy się czy rzeczywiście jest sens aż tak uwspółcześnić to dzieło. I naprawdę przez długi czas myślałam, że to może nie zakończyć się sukcesem. Ale reżyser przekonał nas tłumacząc, że ten rok 39. jest ostatnim kiedy język Fredry mógł być jeszcze żywy, a z drugiej strony jest to czas najbliższy nam współcześnie.
I to cię ostatecznie przekonało?
To i różne elementy, które te sztukę uwspółcześniały, na przykład utwory lecące z radia. Ale największy ukłon należy się tutaj Dorocie Kołodyńskiej, która ostatecznie stworzyła ten świat na scenie. Zadbała o scenografię i kostiumy w najdrobniejszych szczegółach odnosząc je do lat 30.
A jak jest z językiem Fredry, który musicie na nowo ożywić?
Mnie pomogła moja sympatia do Fredry i do wiersza, chociaż paradoksalnie w szkole teatralnej był on moją piętą Achillesową. Uczył mnie wtedy Zbigniew Zapasiewicz i pamiętam jak zmagałam się z tym co on do nas mówił, nie potrafiłam wykonać najprostszych z jego poleceń. Dopiero po czasie zaczynałam dostrzegać o co chodziło. Na przykład z wdrapywaniem się po drabinie, żeby stawiać kropki na końcu myśli, czy tym że należy wyrobić sobie tory po których potem można się poruszać. I znamienne jest dla mnie to, że teraz jak widzę wiersz to już nie panikuję, a nawet lubię pracować z poezją. Wiem, że muszę zrobić tak, żeby zachować w nim rytm, interpunkcję itd., ale jednocześnie, żeby brzmiało to, jakbym po prostu mówiła. I największą frajdę sprawia mi kiedy udaje się te kilka elementów połączyć tak, że to jest zrozumiałe dla widza a zarazem brzmi, ma swoją melodię.
Jestem przekonana, że gdyby ten wiersz nie brzmiał jak mowa potoczna, nie brzmiałby naturalnie, to spektakl Mąż i żona w ogóle nie miałby prawa bytu.
Prawda? Bo jeśli wypowiesz wiersz bez zachowania wszystkich jego elementów to widz w ogóle nie będzie wiedział o czym mówisz. A przecież to jest najważniejsze.
Ja byłam zachwycona tym jak mówicie. Zresztą sama w recenzji napisałam, że tchnęliście nowe życie w język Fredry.
To bardzo mi miło. Cieszę się z takich słów.
Miałaś jakiś zlepek słów w tekście, który był wyjątkowo trudny do zapamiętania?
Zawsze się boje, że się pomylę przy: może się pani przed nim wytłumaczyć nawet przeprosić po wziętej naganie. Niby nie ma w tym zlepku nic trudnego, ale dla mnie to jest taka zbitka słów, że wypowiadając ją muszę trochę zwolnić, żeby język mi się nie poplątał.
Powiedziałaś, że wiersz był twoją największą zmorą. A co cię do niego przekonało?
Życie, bo nagle zaczęto mnie zapraszać na rożne czytania. Najpierw nie czułam się z tym bardzo komfortowo, bo wiedziałam, że wiersz nie był moją mocną stroną, ale potem te propozycje zaczęły się pojawiać coraz częściej. A ja zaczęłam się przekonywać do tej formy. Trochę czasu zajęło mi wpojenie tych wszystkich technicznych rzeczy, które trzeba uwzględnić, żeby mówienie wierszem zadziałał na scenie, ale się udało.
Jak już zahaczyłyśmy o naukę wiersza to nie mogę pominąć twoich lat nauki w Akademii Teatralnej. Doczytałam się, że jest to przez ciebie dość nielubiany okres, że chciałaś go jak najszybciej skończyć.
Nielubiany to duża przesada. Okres studiów był dla mnie dość specyficzny, ale bardzo cenię ten czas. Był nie tylko nauką zawodu, ale też ważną życiową lekcją. Idąc do szkoły teatralnej byłam dość zamknięta. Pewne kompleksy nadal mi zostały, ale już nie nadaje im takiego znaczenia jak w momencie kiedy zaczynałam swoją aktorską edukację. Wtedy byłam nadwrażliwa i brałam wszystkie rzeczy mocno do siebie. Zupełnie niepotrzebnie. Potrzeba było czasu, żebym nauczyła się rozumieć konstruktywną krytykę i w końcu umiała dostrzegać, że nie wszystko złe o mnie to prawda.
Byłaś po prostu bardzo wrażliwa.
Szalenie się wszystkim przejmowałam. Ale w tej szkole chyba większość ludzi to wrażliwcy. Po prostu ten zawód tego wymaga.
A dostałaś się do Akademii Teatralnej pierwszym razem?
Tak, ale żeby nie było za słodko to w Krakowie miałam minusy od góry do dołu.
Nie wiedziałam, że zdawałaś jeszcze do szkoły teatralnej w Krakowie.
Zdawałam tylko do Krakowa i Warszawy, co może wydawać się trochę dziwne, zwłaszcza teraz kiedy osoby chcące zostać aktorami zdają, i słusznie, do wszystkich szkół teatralnych w Polsce. Ale ja wybrałam tylko te dwie opcje. W Krakowie się nie udało, więc do Warszawy jechałam już z takim poczuciem, że pewnie i tutaj będzie podobnie, więc postanowiłam sobie, że za rok zdaję na normalne studia. A żeby nie tracić czasu jak teraz się nie uda, to na rok pójdę na germanistykę do Siedlec, bo są blisko Sokołowa Podlaskiego z którego pochodzę. Stwierdziłam, że mogę uczyć się niemieckiego (śmiech).
Życie jednak chciało, żebyś skończyła szkołę teatralną, a potem trafiła tutaj, do Teatru Polskiego.
Tak, ale nie tak od razu. Po szkole kilka lat nie miałam etatu, dlatego propozycję pana Andrzeja Seweryna dyrektora Teatr Polskiego i pana Artura Tyszkiewicz wtedy dyrektora Teatru J. Osterwy (mimo, że ostatecznie do Lublina nie trafiłam) zawsze będę wspominać z wdzięcznością.
Pamiętasz swój pierwszy spektakl w Teatrze Polskim?
Oczywiście, to był Wieczór Trzech Króli w reżyserii Dana Jemmetta. Wyjątkowy dla mnie pod wieloma względami spektakl i zawodowo i prywatnie. Od tamtej pory Teatr Polski stał się dla mnie takim drugim domem. Mamy tutaj świetnych ludzi. I nie mówię tylko o artystach, ale o całej ekipie i wszystkich osobach współpracujących. Cóż mogę więcej powiedzieć, ja po prostu bardzo lubię to miejsce.
/fot. Magda Hueckel; Mąż i żona reż. Jarosław Kilian/ |
0 komentarze