Nerwica natręctw, reż. Artur Barciś
13:49Jak to czasem niewiele potrzeba, aby w zwykłej poczekalni u lekarza zrobić niezłe zamieszanie. Trochę się pokłócić, rozkręcić dobrą imprezę, a na koniec zawrzeć nowe przyjaźnie i jeszcze bardziej poważne znajomości. Takiego spotkania tej szóstce można pozazdrościć, mimo że spotykają się przecież u psychiatry. A, żeby bardziej Was zachęcić do czytania (i obejrzenia oczywiście) powiem, że Artur Barciś miał całkiem dobry pomysł na inscenizację Nerwicy natręctw
/fot. mat.prasowe/
Na tę wizytę, wyczekiwaną od kilku miesięcy, przyszli przed czasem. W napięciu oczekiwali na lekarza, który uleczyć miał ich z rozmaitych traum. Na początku było całkiem spokojnie, kolejka się powiększała, czas uciekał, a oni spokojnie rozmawiali o tym co im dolega. Było dokładnie tak jak w tych żartach o pacjentach (chyba wiecie o czym mówię). Z każdą kolejną minutą atmosfera jednak zaczęła gęstnieć. Bo to komuś nie podobało się ciągłe otwieranie okna, ktoś inny zdenerwował się że musi tyle czekać, a jeszcze ktoś inny był całkowicie zdezorientowany kiedy zaczęły padać niecenzuralne słowa. Ale lekarza wciąż nie było, dlatego sytuacja zmusiła naszych bohaterów do wymyślenia własnej metody leczenia najróżniejszych natręctw. Poczekalnia zadrżała w posadach, kiedy w życie zaczęto wcielać plan, który na początku wydawał się wręcz absurdalny (nawet dla samych zainteresowanych).
I mimo, że spektakl trwał zadziwiająco krótko (na początku byłam tym lekko skonsternowana, zwłaszcza że pierwsza połowa trwała trzydzieści parę minut) to całkiem przyjemnie się go oglądało. Ba, jestem nawet skłonna powiedzieć, że gdyby trwał chociaż minutę dłużej to znudziłby swoją konwencją. A tak utrzymał poziom do samego końca i zostawił po sobie całkiem dobre wrażenie. Dlatego też wnioski nasuwają się same. Po pierwsze, wszystko to działo się za sprawą obsady. Karolina Sawka, Jowita Budnik, Katarzyna Herman, Artur Barciś, Zdzisław Wardejn oraz Rafał Królikowski znaleźli na swoich bohaterów sposób i stworzyli wyraziste charaktery i temperamenty. W tej sztuce każdy był po prostu jakiś. Dodatkowo nie zabrakło im przy tym dobrego humoru i dobrej zabawy, którą jak widać potrafili na scenie stworzyć bez trudu. Po drugie, Nerwica natręctw okazała się dziełem poprowadzonym w taki sposób, że bez trudu każdy widz mógł w tych bohaterach odnaleźć mniejszy lub większy kawałek siebie. Spojrzeć z boku na swoje nawyki, przyzwyczajenia, natręctwa i traumy. Nawet pomimo tego, że była to po prostu komedia jak każda, nieprzynosząca żadnych zaskoczeń czy refleksji to w końcowym efekcie nie byłam nią ani znudzona ani zmęczona. Ja naprawdę dobrze się bawiłam i byłam pod dużym wrażeniem, jak o naszych natręctwach można rozmawiać.
/fot. mat.prasowe/ |
Nerwica natręctw
autor: Laurent Baffie
przekład: Witold Stefaniak
reżyseria: Artur Barciś
scenografia: Wojtek Stefaniak
obsada: Karolina Sawka, Jowita Budnik, Katarzyna Herman/Katarzyna Ankudowicz, Artur Barciś/Andrzej Zieliński, Zdzisław Wardejn, Rafał Królikowski
1 komentarze
10% chorych na to popełnia samobójstwo. Nazwę „OCD” lub „zaburzenia/zaburzenie obsesyjno-kompulsyjne” słyszał praktycznie każdy z nas. Słusznie kojarzy się ona z ciągłym przymusem wykonywania jakiejś czynności. Największe cierpienie wywołuje jednak nie potrzeba zrobienia czegoś, lecz to, co za nią stoi – lęk. Człowiek dotknięty zaburzeniem obsesyjno-kompulsyjnym bardzo się czegoś boi i od tego strachu wszystko się zaczyna. Obawy dotyczą najczęściej zdrowia i zarazków („wszędzie są bakterie, zarażę się, jeżeli dotknę czegokolwiek w sklepie lub tramwaju”), pieniędzy („zbankrutuję”), a także bezpieczeństwa najbliższych. Zdarzają się także obsesyjne, budzące przerażenie myśli o zrobieniu komuś czegoś złego. Lęk jest tak silny, że Pacjent zaczyna zastanawiać się, co może zrobić, by go ukoić i zminimalizować ryzyko, że wydarzy się to, co tak strasznie go przeraża. Klasycznym przykładem jest mycie rąk – jeżeli ktoś obawia się, że zarazi się poważną chorobą, to znacznie zwiększa częstotliwość szorowania dłoni. To daje mu poczucie kontroli i sprawia, że lęk pozornie staje się minimalnie mniejszy. Pozornie, bo aby go ukoić, z czasem trzeba zacząć robić coraz więcej. Jeżeli ktoś, u kogo rozwija się OCD, początkowo mył dłonie dwa razy na godzinę, to z czasem zaczyna odczuwać potrzebę, aby robić to siedem, dziesięć, piętnaście razy, a wychodząc z domu co pięć minut spryskuje ręce środkiem odkażającym. Lęk nie mija, a jedynie chwilowo się wycisza i „stawia” coraz większe wymagania osobie, która jest nim owładnięta. „Błędne koło”, na jakim opiera się OCD, można więc w skrócie opisać tak: Bardzo boję się X (np. choroby) – robię coś, by temu zapobiec (np. myję ręce) – lęk nie znika, więc robię „coś” (myję ręce) jeszcze częściej. I tak w kółko. Jeżeli ten opis brzmi znajomo i wydaje Ci się, że możesz cierpieć na OCD, to przede wszystkim pamiętaj, że to nie Twoja wina! OCD jest zaburzeniem uwarunkowanym genetycznie i związanym z gospodarką chemiczną mózgu. Objawy mogą pojawić się samoistnie albo wskutek trudnego wydarzenia (zarówno pojedynczej sytuacji, jak i np. serii trudnych przeżyć z dzieciństwa), które wzbudziło u Ciebie lęk.
OdpowiedzUsuń