Trzy siostry, reż. Jan Englert
11:17Gdyby tak popatrzeć z boku na dramat Antona Czechowa Trzy siostry można by powiedzieć, że niewiele się w nim dzieje. Dialogi bohaterów wydają się mdłe i niepotrzebne, a same postacie nijakie. Nawet struktura utworu nie ma żadnych punktów kulminacyjnych czy nagłych zwrotów akcji. Dramat jednak zachęca odbiorcę do podjęcia prób rozłożenia go na czynniki pierwsze. Do roztrząsania uczuć i emocji jakie kłębią się w bohaterach, którzy chyba sami siebie nie rozumieją do końca
/fot. Krzysztof Bieliński/
Jan Englert, który zdecydował się przenieść Trzy siostry na scenę Teatru Narodowego wczytał się w to co Czechow ukrył między wierszami i nie zostawił tego bez odpowiedzi. Dzięki temu stworzył na scenie postacie wielowarstwowe, uwikłane we własne rozterki, pozbawione nadziei i radości z życia codziennego. Momentami nawet ma się ochotę im pomóc, zmienić toczące sprawy, nadać im jakiejś ważności. Postawić kropkę w miejscu, w którym powinna się ona znaleźć już dawno. Taki nastrój spektaklu dodatkowo potęguje scenografia autorstwa Andrzeja Witkowskiego. Jest równie ponura jak nasi bohaterowie, a jedyne co ją wypełnia to ściana domu naszych bohaterów. Nie wiemy co dzieje się za tą ścianą. Czy jest to ich azyl, czy kolejny duży kłopot? Czy odnajdują tam spokój czy nieustanie rozmyślają? I ta jedna ściana wbrew pozorom nie pozwala nam na dobre wejść w życie bohatera. Możemy zobaczyć tylko to, co zostało nam narzucone. Domyślać się tego, co poza zasięgiem naszego wzroku. Snuć tylko domysły o życiu postaci, które w tych niedopowiedzeniach są jeszcze bardziej atrakcyjniejsze, pociągające.
Tytułowe siostry mają marzenia i pragnienia. Chcą rzeczy, które tak naprawdę są osiągalne (i na wyciągnięcie ręki), ale okazują się zbyt dobrymi sabotażystkami. Robią wszystko, żeby nic nie zmieniać, żeby czasem nie wyjść o krok za daleko z punktu w którym się znajdują. Wikłają się jeszcze bardziej w swoim nieszczęściu, zamieniając codzienność w koszmar. Olga (Dominika Kluźniak) najstarsza, najsmutniejsza i najbardziej samotna z sióstr przyjęła na siebie rolę dyktowania innym co mają robić. Z jednej strony wydaje się głosem rozsądku i wsparciem, a z drugiej jakby specjalnie niszczyła życie swoim siostrom. Jakby celowo chciała zbliżyć Maszę i Irinę do własnego nieszczęścia. Jest kobietą poranioną, której największym celem w życiu jest znalezienie miłości, ale podjęcie tych prób jest po prostu nieudolne. Kluźniak tak buduje swoją postać, że niepotrzebne jest czytanie między wierszami, bo to co maluje się na twarzy jej bohaterki, te gesty i zachowania mówią więcej. Masza (Wiktoria Gorodeckaja) żyje jakby nie swoim życiem. Wyszła z Fiodora Kułygina (Grzegorz Małecki), ale tak naprawdę jest on dla niej obcym człowiekiem. Wystarczy spojrzeć jak go traktuje. Wystarczy spojrzeć by wyczuć odrazę, którą do niego czuje. Dlatego nie możemy tutaj mówić o żadnych wyrzutach sumienia, kiedy wpada w ramiona Aleksandra Wierszynina (Jan Frycz) i o żadnych skrupułach, kiedy jej romans się rozpada a ona tak po prostu wraca pokornie do męża. Jest bezwzględna, pogubiona, a przy tym niezdecydowana i zdezorientowana. To jej „wyrwanie” się z codzienności daje jej możliwość poczucia czegoś więcej niż tylko stagnacji. Irina (Michalina Łabacz), jako ta najmłodsza żyje na własnych zasadach (przynajmniej na początku dzieła). Trochę jeszcze bawi się tym co przed nią, tym miejscem w którym się znajduje. Wierzy że może wiele osiągnąć i wiele zmienić. Żyć inaczej niż siostry. Szczęśliwie. Z czasem jednak staje się jak one. Oddaje swoje marzenia, żeby żyć w wyznaczonych ramach. To przybliża ją do reszty i łączy niewidzialną więzią. Trochę na własną prośbę, a trochę pod naciskiem najstarszej z sióstr. Michalina Łabacz potrafiła w sposób doskonały wykreować Irinę na postać naiwną, wierzącą we własną wolność, a przy tym zachować jej dziewczęcość. Wiedząc jednocześnie, że moment zmiany, przejścia na ciemniejszą stronę życia, jest nieuchronny. I dało się odczuć, że jej bohaterka z każdą minutą spektaklu się zmienia, traci swoją młodość, powabność, gubi się w dorosłym świecie, aby ostatecznie dać mu się unicestwić, stać się jak siostry.
Samotne i nieszczęśliwe. Bez odwagi. Niezdolne na zmianę. Dla nich Moskwa, do której tak pragną wyjechać, jest tylko utopią. Miejscem, które w ich mniemaniu przyniesie szczęście, radość i spełnienie. Pragną tego wyjazdu, nieustannie o nim mówią, licząc że wtedy wszystko się zmieni. Lecz w tych pustych słowach wykazują się niebywałą ułomnością. Są niezdalne do przemyśleń, do posiadania chęci, do podążania za tym co ważne. Ta ich stagnacja czyni z nich istoty martwe. I mimo swej dorosłości bywają jak dzieci, które dokonując wyboru za chwilę żałują, że nie wybrały inaczej. A potem w tej żałości zastygają. I nic ani nikt nie jest w stanie tego przerwać. Dlatego na ich tle wybija się Natalia (Milena Suszyńska – gratulacje za stworzenie tak wyrazistej postaci), przyszła szwagierka naszych sióstr. Jest bezrefleksyjna, bezmyślna, może i przypisanie jej łatki „głupia” byłoby proste. Ale to ona jako jedyna żyje tak jak chce. Nie przejmując się opinią innych. Jako jedyna walczy o bycie kimś kim chciała być zawsze. Na początku cicha i nieśmiała, niepasująca do towarzystwa, szybko przy boku Andrieja (Marcin Przybylski) wyrasta na pewną siebie kobietę. Potrafiącą walczyć o siebie, nawet jak robi to w sposób nietaktowny. Potrafi być zła i bezwzględna. Powoli jednak zagarnia dla siebie wszystko. Zostawiając siostry z niczym, a to przecież kiedyś ona była na ich miejscu.
Ten spektakl nie byłby jednak kompletny, gdybyśmy nie spojrzeli na role męskie. Pojawiające się kiedy są oto proszone. Jakby były zdane tylko na wolę kobiet. Jakby ich życie dziać się miało pod ich dyktando. Ale czy tak nie jest? Każdy z tych mężczyzn kocha bezgranicznie i poza własnym kochaniem niewiele dostrzega. Godzi się na to, co oferuje mu kobieta, chociażby z tego powodu miał cierpieć. Jakby jego los był niezmienny. Zaślepia ich miłość, nie potrafią się poddać, zmienić obiektu westchnień. Kumulacją tych wszystkich męskich postaci bez wątpienia jest Fiodor Kułygin, mąż Maszy. Dający zepchnąć się całkowicie na drugi plan w imię miłości. Wie, że jest zdradzany i nic z tym nie robi. Staje się bierny, a jednocześnie odporny na to, co się dzieje. Zagłusza swoje emocje, tłumi myśli. Aż chce się powiedzieć, niepoprawny optymista, który wierzy, że jeszcze wszystko wróci na dawne tory. Wyjątkowości tej postaci dodaje Grzegorz Małecki, który z karykatury człowieka zbyt prostego tworzy kreacje człowieka wrażliwego, oddanego, wiernego sobie. Jakiegoś. Wyróżniającego się na tle beznadziejności losów pozostałych. Bywa komiczny i śmieszny, głupkowaty, ale w tych najważniejszych momentach w prostocie jego słów i postaw odkryć można prawdy, które odwrócić mogą niejeden los.
Tego świata, który oglądamy na scenie nie powinno być. Poza nią nie ma prawa istnieć. Od takiej rzeczywistości należy się wzbraniać. Uciekać. Tylko, że my tam jesteśmy, siedzimy wbici w fotele, i musimy wytrwać z bohaterami. Mimo, że nie jest prosto, bo ci są ludźmi pogrążonymi w smutku i żalu, szarzy. Ich emocje potrafią przenikać głęboko. Wciągać widza w toksyczny świat. Z jednej strony ma się ochotę im pomóc, z drugiej razi ich postawa i brak jakichkolwiek reakcji na krzywdę. Ale z trzeciej strony, jest w nich coś co nie pozwala przejść obojętnie. Odciąć się. Zapomnieć. Pozostawiając głęboką refleksję. Bo to nie jest dzieło, po którego obejrzeniu wychodzi się z teatru z niczym. Pustka, którą mają bohaterowie przechodzi i idzie dalej w świat.
reżyseria: Jan Englert
autor sztuki: Antoni Czechow
tłumaczenie: Agnieszka Lubomira Piotrowska
scenografia, kostiumy: Andrzej Witkowski
muzyka: Piotr Moss
reżyseria światła: Audrius Jankauskas
obsada: Marcin Przybylski, Milena Suszyńska, Dominika Kluźniak, Wiktoria Gorodeckaja, Michalina Łabacz, Grzegorz Małecki, Jan Frycz, Piotr Kramer, Karol Pocheć, Mariusz Benoit, Mateusz Kmiecik, Jakub Gawlik, Jacek Różański, Anna Chodakowska, Konrad Żygadło
dodatkowo: harfa celtycka - Julia Łopuszyńska (gościnnie)/Zuzanna Federowicz (gościnnie), Mirosław Jastrzębski (fortepian)
0 komentarze